Spoglądając teraz wstecz uświadamiała sobie, że pragnienie posiadania dziecka zrodziło się w niej już wówczas, gdy spotykała się z Ellisem Thalerem. Tamtego roku poleciała z Paryża do Londynu na chrzest trzeciego dziecka swojej siostry Pauliny, czego normalnie by nie zrobiła, bo nie lubiła formalnych uroczystości rodzinnych. Zaczęła też pilnować dziecka pewnemu małżeństwu mieszkającemu w tym samym domu, histerycznemu antykwariuszowi i jego arystokratycznej żonie, i najwięcej przyjemności czerpała z tego wtedy, kiedy dziecko płakało i musiała wyjmować je z łóżeczka i kołysać na rękach.
A potem tu, w Dolinie, gdzie do jej obowiązków należało propagowanie wśród miejscowych kobiet stosowania większego odstępu między kolejnymi porodami w imię wydawania na świat zdrowszego potomstwa, stwierdziła, że dzieli radość, z którą w najuboższych i najliczniejszych rodzinach witana jest każda nowa ciąża, i tak samotność i instynkt macierzyński sprzymierzyły się przeciwko zdrowemu rozsądkowi.
Czy był taki czas – choćby ulotna chwila – kiedy zdawała sobie sprawę, że podświadomość pcha ją do zajścia w ciąże? Czy pomyślała „mogę mieć dziecko” w chwili, kiedy Jean-Pierre wchodził w nią powolnym i lekkim ślizgiem, niczym statek do doku, a ona zaciskała ramiona wokół jego ciała; albo w sekundzie zawahania tuż po wytrysku, kiedy zaciskał mocno powieki i zdawał się wycofywać z niej głęboko w siebie, jak statek kosmiczny spadający w serce słońca: albo potem, kiedy z jego gorącym nasieniem w sobie odpływała błogo w sen?
– Czy zdawałam sobie z tego sprawę? – powiedziała głośno; wspomnienie o uprawianiu miłości podziałało na nią podniecająco i zaczęła się onanizować zmysłowo śliskimi od masła dłońmi, zapominając o pytaniu, które sobie zadała i otwierając umysł na mgliste, wirujące, erotyczne fantazje.
Ryk odrzutowców przywołał ją gwałtownie do rzeczywistości. Przerażona patrzyła, jak nad Doliną przemykają i znikają w oddali kolejne cztery bombowce. Gdy grzmot ucichł, znowu zaczęła się pieścić, ale nastrój podniecenia już prysł. Legła nieruchomo w słońcu i rozmyślała o swoim dziecku.
Jean-Pierre zareagował na jej ciążę w taki sposób, jakby to sobie wcześniej zaplanował. Był tak rozjuszony, że chciał już, natychmiast, własnoręcznie dokonać skrobanki. Jane odebrała ten jego zamiar jako nieprawdopodobną makabrę i nagle Jean-Pierre wydał jej się obcy. Ale najtrudniejsze do zniesienia było poczucie odtrącenia. Świadomość, że własny mąż nie chce jej dziecka, podziałała na nią nadzwyczaj przygnębiająco. Pogorszył jeszcze sprawę wzdragając się przed dotykaniem jej. Nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona. Po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego ludzie próbują czasem odebrać sobie życie. Najgorszą ze wszystkiego torturą było wycofanie się ze współżycia fizycznego – tak bardzo pragnęła być dotykaną, że naprawdę wolałaby, żeby Jean-Pierre bił ją raczej, niż unikał. Ilekroć o tym myślała, wzbierała w niej złość, chociaż wiedziała, że sama jest sobie winna.
Potem, pewnego ranka, objął ją ramieniem i przeprosił za swe zachowanie; i chociaż cisnęło jej się na usta: „Mam gdzieś twoje przeprosiny, sukinsynu”, to jednak przebaczyła mu natychmiast, tak rozpaczliwie tęskniła za jego miłością. Powiedział, że obawiał się już, iż ją traci; i że był bezgranicznie przerażony, bo jeśli miała zostać matką jego syna, to utraciłby jednocześnie ich oboje. To wyznanie rozczuliło ją do łez. Zdała sobie sprawę, że tą ciążą związała się z Jean-Pierre’em na dobre i na złe, i postanowiła, że da z siebie wszystko, aby być dobrą żoną.
Od tamtej pory był dla niej czulszy. Wykazywał zainteresowanie rozwojem dziecka i, jak na przyszłego ojca rodziny przystało, zaczął się niepokoić o zdrowie i bezpieczeństwo Jane. Jane oceniała ich małżeństwo jako związek niedoskonały, ale szczęśliwy i wróżyła mu idealną przyszłość, widząc już Jean-Pierre’a na stanowisku ministra zdrowia w socjalistycznym rządzie, a z trojga wybitnie uzdolnionych dzieci jedno miało być na Sorbonie, jedno w londyńskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej i jedno w nowojorskiej Wyższej Szkole Aktorskiej.
W jej marzeniach najstarszym i najbardziej udanym dzieckiem była dziewczynka. Jane dotykała brzucha naciskając go lekko palcami i wyczuwając kształt płodu: Rabia Gul, stara wioskowa akuszerka, twierdziła, że to będzie dziewczynka, bo płód jest wyczuwalny po lewej stronie, podczas gdy chłopcy rozwijają się po prawej. Rabia przepisała jej odpowiednią do tego dietę warzywną, ze szczególnym uwzględnieniem zielonego pieprzu. Dla chłopca zaleciłaby dużo mięsa i ryb.
W Afganistanie mężczyźni byli lepiej odżywiani jeszcze przed narodzeniem. Wyrwał ją z zadumy huk eksplozji. Przez chwilę nie wiedziała, co się stało i powiązała ten dźwięk z samolotami, które przelatywały nad nią kilka minut temu, by spuścić bomby na jakaś inną wioskę; potem gdzieś blisko usłyszała piskliwy, wyrażający ból i przerażenie przeciągły wrzask dziecka.
Domyśliła się od razu, co się stało. Rosjanie, wykorzystując metody walki, których nauczyli się od Amerykanów w Wietnamie, zarzucili okolicę minami przeciwpiechotnymi. Ich oficjalnym celem było odcięcie partyzantom dróg zaopatrzenia. Ponieważ jednak drogami zaopatrzenia partyzantów były górskie ścieżki uczęszczane codziennie przez starców, kobiety, dzieci i zwierzęta, rzeczywisty cel stanowiło sianie zwykłego terroru. Ten krzyk oznaczał, że dziecko weszło na minę.
Jane zerwała się na równe nogi. Krzyk dochodził chyba gdzieś z pobliża domu mułły, który stał pół mili od wioski, przy biegnącej zboczem wzgórza ścieżce. Jane widziała go stąd w dole, po swojej lewej ręce. Wzuła buty, porwała z ziemi ubranie i puściła się tam biegiem. Pierwszy długi krzyk ścichł i przeszedł w serię krótkich, zszokowanych wrzasków: dla Jane brzmiało to tak, jakby dzieciak zobaczył rany zadane jego ciału przez minę i krzyczał teraz ze strachu. W głosie przerażonego dziecka było tyle rozpaczy, że przedzierając się przez gęste zarośla uświadomiła sobie, iż ją samą ogarnia panika.
– Uspokój się – nakazała sobie zdyszanym głosem. Gdyby tu nieszczęśliwie upadła, byłoby dwoje ludzi w potrzebie i nikogo do pomocy; poza tym najgorszą rzeczą dla przerażonego dziecka jest przerażony dorosły.
Była już blisko. Znajdzie dziecko nie na samej ścieżce, lecz gdzieś w zaroślach obok niej, bo chociaż miejscowi mężczyźni oczyszczali wszystkie ścieżki po każdym zaminowaniu, nie byli jednak w stanie przeczesać całej górzystej okolicy.
Przystanęła nasłuchując. Zmęczona dyszała tak głośno, że musiała wstrzymać oddech. Krzyki dochodziły z kępy wielbłądziej trawy i krzaków jałowca. Zaczęła się przedzierać przez zarośla; w gęstwinie mignął jej strzęp jasnoniebieskiej kurtki. Musiał to być Mousa, dziewięcioletni syn Mohammeda Khana, jednego z powstańczych przywódców. W chwilę potem była już przy chłopcu.
Klęczał na zakurzonej ziemi. Najwyraźniej próbował minę podnieść, bo urwała mu dłoń i teraz wrzeszcząc z przerażenia wpatrywał się dzikim wzrokiem w krwawy kikut.
Przez ostatni rok Jane widziała wiele ran, ale ta wstrząsnęła nią do głębi.
– Boże drogi – powiedziała. – Biedny dzieciaku. – Uklękła przed chłopcem i przygarnęła go do siebie mrucząc uspokajająco. Po chwili przestał krzyczeć. Bała się, żeby nie zaczął teraz płakać, ale był zbyt zszokowany i zaraz ucichł. Tuląc go do siebie wymacała mu pod pachą odpowiednie miejsce i uciskając je zatamowała tryskającą z rany krew.
Będzie potrzebowała jego pomocy. Musi skłonić go do odezwania się.
– Co to było, Mousa? – spytała w narzeczu dari. Nie odpowiedział. Spytała jeszcze raz.
– Myślałem… – oczy rozwarły mu się szeroko na to wspomnienie, a jego głos podniósł się do krzyku. – Myślałem, że to PIŁKA!
– No już dobrze, już dobrze – zamruczała. – Powiedz mi, co zrobiłeś.
– PODNIOSŁEM TO! PODNIOSŁEM! Przycisnęła go mocno do piersi uspokajając.
– I co się stało?
– T… to wybuchło – wymamrotał. Głos miał drżący, ale nie było już w nim histerii. Uspokajał się szybko.
Wzięła jego prawą rękę i wsunęła mu ją pod lewe ramię.
– Naciskaj w tym miejscu co ja – powiedziała. Naprowadziła czubki jego palców na właściwy punkt, po czym wycofała swoje. Z rany znowu zaczęła płynąć krew. – Uciskaj mocno – poinstruowała go. Posłuchał. Krwotok ustał. Pocałowała go w czoło. Było wilgotne i zimne.
Swoje ubranie rzuciła na ziemię obok Mousy. Nosiła tutaj to samo co kobiety afgańskie: workowatą suknię, a pod nią bawełniane szarawary. Wzięła teraz suknię, podarła cienki materiał na kilka pasów i przystąpiła do sporządzania opaski uciskowej. Mousa szeroko otwartymi oczyma obserwował jej ruchy i nie odzywał się. Wyłamała sucha gałązkę z krzaku jałowca i zakończyła nią opaskę.
Teraz należało jeszcze założyć mu opatrunek, podać środek znieczulający, antybiotyk dla zapobieżenia infekcji i oddać w ręce matki, by go uspokoiła.
Jane naciągnęła szarawary i związała je sznurkiem. Żałowała, że tak się pośpieszyła z darciem sukni, bo mogła zachować jej tyle, żeby starczyło na okrycie górnej części ciała. Teraz wypadało jej tylko liczyć na to, że w drodze do jaskiń nie natknie się na żadnego mężczyznę.
Ale jak dojdzie tam z Mousą? Wolała, żeby nie szedł o własnych siłach. Nie mogła go nieść na barana, boby się nie utrzymał. Westchnęła: będzie musiała nieść go po prostu na rękach. Przykucnęła, otoczyła jego szyję ramieniem, druga rękę wsunęła mu pod uda i dźwignęła chłopca z ziemi; prostując się, próbowała przerzucić cały wysiłek na mięśnie kolan, nie karku, tak jak uczyła się na kursach dla przyszłych matek. Przyciskając chłopca do piersi i podpierając go pod plecy wzgórkiem swego brzucha, ruszyła wolno pod górę. Radziła sobie tylko dlatego, że był na wpół zagłodzony – dziewięcioletni Europejczyk byłby dla niej zbyt ciężki.