Przypominający werandę budynek meczetu oświetlały naftowe lampy, wiszące na hakach wbitych w kamienne kolumny. Wieśniacy zgromadzili się tłumnie na lewo od sklepionego wejścia. Zachowywali się spokojnie. Kilka kobiet szlochało cicho i słychać było głosy dwóch mężczyzn, z których jeden zadawał pytania, a drugi na nie odpowiadał. Tłum rozstąpił się przepuszczając Jean-Pierre’a, Mohammeda i Jane.
Szóstka ocalała z zasadzki zbiła się w grupkę na klepisku z ubitej ziemi. Trzej mężczyźni, którzy nie odnieśli żadnych ran, siedzieli w kucki w okrągłych czapkach chitrali; byli brudni, przygnębieni i wyczerpani Jane rozpoznała wśród nich Matullaha Khana, stanowiącego młodszą wersję jego brata Mohammeda oraz Alishana Karima, chudszego od swego brata mułły, ale o równie odpychającej powierzchowności. Dwaj ranni, jeden z głową owiniętą brudnym, zbroczonym krwią bandażem, drugi z ramieniem na zaimprowizowanym temblaku, siedzieli na ziemi opierając się plecami o ścianę. Jane nie znała żadnego z nich. Automatycznie oszacowała ich rany – na pierwszy rzut oka wyglądały na lekkie.
Trzeci z rannych mężczyzn, Ahmed Gul, leżał płasko na noszach sporządzonych z dwóch kijów i koca. Oczy miał zamknięte, a skórę poszarzałą. Klęczała przy nim jego żona, Zahara; trzymając głowę męża na kolanach gładziła go po włosach i płakała cicho. Jane nie musiała widzieć jego ran, aby się domyślić, że są poważne.
Jean-Pierre kazał przynieść stół, gorącą wodę i ręczniki, po czym przyklęknął przy Ahmedzie. Po kilku sekundach podniósł wzrok na pozostałych partyzantów.
– To był jakiś wybuch? – spytał w dari.
– Helikoptery strzelały rakietami – odparł jeden ze zdrowych. – Jedna rozerwała się obok niego.
Jean-Pierre zwrócił się do Jane przechodząc na francuski:
– Źle z nim. To cud, że przeżył podróż.
Jane dostrzegła plamy zakrzepłej krwi na brodzie Ahmeda; kasłał krwią – znak, że doznał obrażeń wewnętrznych.
Zahara spojrzała błagalnie na Jane.
– Co z nim? – spytała w dari.
– Przykro mi, przyjaciółko – odparła Jane tak łagodnie, jak tylko potrafiła.
– Niedobrze.
Zahara pokiwała głową zrezygnowana: wiedziała to, ale potwierdzenie sprawiło, że po jej ładnej twarzy pociekły nowe strumienie łez.
– Obejrzyj tamtych – zwrócił się Jean-Pierre do Jane. – Tutaj ważna jest każda minuta.
Jane zbadała dwóch pozostałych rannych.
– Rana głowy to właściwie zadrapanie – stwierdziła po chwili.
– Zajmij się tym – polecił jej Jean-Pierre. Nadzorował przenoszenie Ahmeda na stół.
Jane spojrzała na mężczyznę z ręką na temblaku. Był ciężej kontuzjowany: wyglądało na to, że pocisk strzaskał mu kość.
– Musi cię boleć – powiedziała w dari do partyzanta. Uśmiechnął się tylko i skinął głową. Ci ludzie byli z hartowanej stali. – Kula uszkodziła kość – zgłosiła Jean-Pierre’owi.
– Zaaplikuj mu znieczulenie miejscowe – powiedział Jean-Pierre nie odrywając wzroku od Ahmeda – oczyść ranę, wyjmij odpryski kości i daj mu czysty temblak. Kość złożymy później.
Zajęła się przygotowaniem zastrzyku. Kiedy Jean-Pierre będzie potrzebował jej pomocy, zawoła. Zanosiło się na długą noc.
Ahmed umarł kilka minut po północy i Jean-Pierre o mało się nie rozpłakał
– nie z żalu, bo ledwie znał Ahmeda, lecz ze zwykłej bezsilności, gdyż zdawał sobie sprawę, że potrafiłby ocalić temu człowiekowi życie, gdyby tylko miał do pomocy anestezjologa oraz dysponował elektrycznością i salą operacyjną.
Przykrył twarz zmarłego i spojrzał na jego żonę, która od kilku godzin stała nieruchomo, śledząc jego wysiłki.
– Przykro mi – odezwał się do niej. Skinęła głową. Rad był, że kobieta panuje nad sobą. Czasami zarzucali mu, że nie próbował wszystkiego. Sądzili chyba, że skoro wie tak dużo, to nie ma takiego czegoś, czego nie potrafiłby wyleczyć, a on miał wtedy ochotę wykrzyczeć im w twarz: „Nie jestem Bogiem”. Ale ta kobieta zdawała się rozumieć.
Odwrócił się od zwłok. Padał z nóg ze zmęczenia. Cały dzień zajmował się pokiereszowanymi ciałami, ale ten pacjent był pierwszy, który mu skonał. Obserwujący go do tej pory ludzie, w większości krewni zmarłego, podeszli teraz do stołu, żeby zająć się ciałem. Wdowa zaczęła zawodzić i Jane wyprowadziła ją przed meczet.
Jean-Pierre poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciwszy głowę ujrzał Mohammeda, partyzanta zajmującego się organizowaniem konwojów. Przeszyło go poczucie winy.
– Taka była wola Allaha – powiedział Mohammed. Jean-Pierre pokiwał głową. Mohammed wyjął z kieszeni paczkę pakistańskich papierosów, wyciągnął jednego i zapalił. Jean-Pierre zaczął zbierać swoje narzędzia i pakować je do torby.
– Co teraz zamierzacie? – spytał nie patrząc na Mohammeda.
– Wysyłamy natychmiast następny konwój – odparł Mohammed. – Potrzebna nam na gwałt amunicja.
Pomimo zmęczenia Jean-Pierre ożywił się nagle.
– Chcesz popatrzeć na mapy?
– Tak.
Jean-Pierre zamknął torbę i obaj mężczyźni oddalili się spod meczetu. Gwiazdy oświetlały im drogę przez wieś do chaty sklepikarza. W izbie gościnnej na kobiercu obok kołyski Chantal spała Fara. Obudziła się natychmiast i zerwała na nogi.
– Możesz już iść do domu – powiedział Jean-Pierre. Wyszła bez słowa.
Jean-Pierre postawił na podłodze torbę, dźwignął ostrożnie kołyskę i wyniósł ją do sypialni. Kiedy stawiał kołyskę na ziemi, Chantal obudziła się i zaczęła płakać.
– No, o co ci chodzi? – zamruczał do niej Jean-Pierre. Zerknął na zegarek i uświadomił sobie, że pewnie jest głodna. – Mamusia zaraz przyjdzie – powiedział uspokajająco. Nie odniosło to żadnego skutku. Wyjąwszy małą z kołyski zaczął ją kołysać na rękach. Przestała płakać. Wrócił z nią do izby gościnnej.
Mohammed czekał na niego stojąc.
– Wiesz, gdzie są – powiedział Jean-Pierre.
Mohammed skinął głową i otworzył malowaną drewnianą skrzynię. Wyjął stamtąd gruby plik składanych map, wybrał z nich kilka i rozpostarł na podłodze. Jean-Pierre, kołysząc wciąż Chantal, zajrzał Mohammedowi przez ramię.
– Gdzie wpadliście w zasadzkę? – spytał.
Mohammed pokazał palcem miejsce w pobliżu miasta Dżalalabad.
Szlaki, którymi podążały konwoje Mohammeda, nie były zaznaczone ani na tych, ani na żadnych innych mapach. Na mapach Jean-Pierre’a naniesiono jednak doliny, płaskowyże i sezonowe strumienie, którymi mogły przebiegać te szlaki. Czasami Mohammed sam wiedział, jak tam jest, a czasami domyślał się tylko i wtedy omawiał z Jean-Pierre’em dokładne znaczenie linii konturowych lub mniej zrozumiałych typów ukształtowania terenu, takich, jak na przykład, moreny.
– Moglibyście odbić bardziej na północ obchodząc Dżalalabad – zasugerował Jean-Pierre. Ponad równiną, na której wznosiło się miasto, znajdował się labirynt dolin przypominający pajęczynę rozpiętą pomiędzy rzekami Konar i Nuristan.
Mohammed zapalił następnego papierosa – jak większość partyzantów był namiętnym palaczem – i wydmuchując dym pokręcił z powątpiewaniem głową.
– W tym rejonie bywało zbyt wiele zasadzek – stwierdził. – Jeśli jeszcze nas nie zdradzili, to wkrótce to zrobią. Nie – następny konwój obejdzie Dżalalabad od południa.
Jean-Pierre zmarszczył czoło.
– Nie pojmuję, jak to możliwe. Kierując się na południe, przez całą drogę do przełęczy Khyber będziecie się musieli posuwać otwartym terenem. Wykryją was.
– Nie pójdziemy na przełęcz Khyber – powiedział Mohammed. Przytknął palec do mapy i przesunął nim w kierunku południowym, wzdłuż granicy afgańsko-pakistańskiej. – Przekroczymy granicę pod Teremengal. – Jego palec dotarł do miasta, którego nazwę przed chwilą wymienił, a stamtąd powędrował ku Dolinie Pięciu Lwów wyznaczając trasę nowego konwoju.
Jean-Pierre pokiwał głową, maskując starannie radosne podniecenie.
– Teraz to co innego. Kiedy konwój wyrusza w drogę?
– Pojutrze. – Mohammed zaczął składać mapy. – Nie ma czasu do stracenia. – Włożył mapy z powrotem do malowanej skrzyni i podszedł do drzwi.
Wychodząc natknął się na wracającą z meczetu Jane. Pożegnał ją roztargnionym „dobranoc”. Jean-Pierre był rad, że ten przystojny partyzant od czasu ciąży Jane przestał się już nią interesować. Zdaniem Jean-Pierre’a Jane była stanowczo za seksowna i nie miała nic przeciwko temu, żeby dać się uwieść; a nawiązując romans z Afgańczykiem uwikłałaby się w nie mające końca tarapaty.
Torba lekarska Jean-Pierre’a stała na podłodze, tam gdzie ją zostawił, i Jane schyliła się, żeby ją podnieść. Na moment serce mu zamarło. Pośpiesznie odebrał od niej torbę. Obrzuciła go lekko zdziwionym spojrzeniem.
– Ja ją wyniosę – powiedział. – Ty zajmij się Chantal. Trzeba ją nakarmić.
– Oddał Jane dziecko.
Usiadła, żeby dać Chantal piersi, a Jean-Pierre, zabierając ze sobą lampę, wyszedł z torbą do izby frontowej. Na klepisku stały tam stosy kartonów z zapasami leków i sprzętu medycznego. Otwarte już pudła zostały rozmieszczone na prowizorycznych drewnianych półkach zmajstrowanych przez sklepikarza. Jean-Pierre postawił torbę na wyłożonej niebieskimi kafelkami ladzie i wyjął z niej czarny plastykowy przedmiot, wielkością i kształtem przypominający trochę przenośny aparat telefoniczny. Wsunął go do kieszeni spodni.
Następnie rozpakował torbę, instrumenty przeznaczone do sterylizacji odkładając na bok, a te, z których nie korzystał, z powrotem na półki. Uporawszy się z tym wrócił do izby gościnnej.
– Idę się wykąpać nad rzekę – powiedział do Jane. – Nie położę się taki brudny do łóżka.
Posłała mu rozmarzony, pełen zadowolenia uśmiech, który często gościł na jej ustach podczas karmienia.
– Pośpiesz się – powiedziała. Wyszedł.
Wioska układała się wreszcie do snu. W kilku chatach paliły się jeszcze lampy, a z jednego z okien doleciał go gorzki kobiecy szloch, ale większość domostw była już cicha i ciemna. Mijając ostatnią chatę wioski usłyszał kobiecy głos, wznoszący się zawodzącą nutą ponurej żałobnej pieśni i przez chwilę poczuł przygniatający ciężar śmierci, za które był odpowiedzialny; zaraz jednak odpędził od siebie to uczucie.
Szedł kamienistą ścieżką pomiędzy dwoma pustymi polami, rozglądając się bez przerwy dokoła i nasłuchując czujnie; dla mężczyzn z wioski była to pora pracy. Słyszał syk kos dochodzący z jednego z poletek, a na wąskim tarasie ujrzał dwóch wieśniaków pielących chwasty w świetle naftowej lampy. Nie zagadał do nich.
Dotarł nad rzekę, przeszedł ją w bród i zaczął się wspinać krętą ścieżynką na przeciwległe zbocze. Wiedział, że nic mu tu nie grozi, ale podchodząc w zupełnych niemal ciemnościach stromą ścieżką pod górę, czuł jednak wzrastające napięcie.
Po dziesięciu minutach osiągnął wysoko położony punkt terenu, którego szukał. Wyjął radio z kieszeni spodni i wysunął teleskopową antenę, w którą było wyposażone. Był to najnowocześniejszy i najbardziej wyrafinowany miniaturowy nadajnik, jakim dysponowało KGB, ale ukształtowanie terenu było tutaj tak niekorzystne dla transmisji na falach radiowych, że na szczycie wzgórza wznoszącego się tuż na granicy kontrolowanego przez siebie terytorium Rosjanie musieli zbudować specjalną stację przekaźnikową, której zadaniem był odbiór nadawanych przez niego meldunków i przekazywanie ich dalej. Wcisnął przycisk nadawania.
– Tu Simpleks. Zgłoś się, proszę – powiedział szyfrem po angielsku. Odczekał chwilę i ponowił wywołanie.
Po trzeciej próbie odebrał zakłóconą trzaskami, silnie akcentowaną odpowiedź.
– Tu Lokaj. Słucham, Simpleks.
– Twoje przyjęcie było wielkim sukcesem.
– Powtarzam: przyjęcie było wielkim sukcesem – nadeszła odpowiedź.
– Obecnych było dwadzieścia siedem osób, a jeszcze jedna doszła później.
– Powtarzam: obecnych było dwadzieścia siedem osób, a jedna doszła później.
– W ramach przygotowań do następnego przyjęcia potrzebuję trzech wielbłądów. – Był to szyfr, który oznaczał: „Proszę o spotkanie za trzy dni”.
– Powtarzam: potrzebne ci trzy wielbłądy.
– Spotkamy się przy meczecie. – To również był szyfr: „meczet” oznaczał oddalone o kilka mil stąd miejsce, gdzie zbiegały się trzy doliny.
– Powtarzam: w meczecie.
– Dziś jest niedziela. – To już nie był kod – był to środek ostrożności na wypadek, gdyby tępak spisujący treść meldunku nie zwrócił uwagi, że już po północy, w konsekwencji czego łącznik Jean-Pierre’a przybyłby na miejsce spotkania o dzień wcześniej.
– Powtarzam: dziś jest niedziela.
– Koniec, bez odbioru.
Jean-Pierre złożył antenę i wsunął radio z powrotem do kieszeni spodni.
Szybko zrzucił z siebie ubranie. Z kieszonki koszuli wyjął szczoteczkę do paznokci i mały kawałek mydła. Mydło należało do artykułów deficytowych, ale jako lekarz miał pierwszeństwo w jego przydziale.
Wszedł ostrożnie do Rzeki Pięciu Lwów, ukląkł i ochlapał się cały lodowatą wodą. Namydlił skórę i zaczął się szorować: nogi, brzuch, klatkę piersiową, twarz, ramiona i dłonie. Szczególną uwagę poświęcił dłoniom mydląc je zapamiętale. Klęczał nagi i dygoczący na płyciźnie pod sklepieniem z gwiazd, trąc i trąc, jakby miał nigdy nie przestać.