– Pośpiesz się – powiedziała. Wyszedł.
Wioska układała się wreszcie do snu. W kilku chatach paliły się jeszcze lampy, a z jednego z okien doleciał go gorzki kobiecy szloch, ale większość domostw była już cicha i ciemna. Mijając ostatnią chatę wioski usłyszał kobiecy głos, wznoszący się zawodzącą nutą ponurej żałobnej pieśni i przez chwilę poczuł przygniatający ciężar śmierci, za które był odpowiedzialny; zaraz jednak odpędził od siebie to uczucie.
Szedł kamienistą ścieżką pomiędzy dwoma pustymi polami, rozglądając się bez przerwy dokoła i nasłuchując czujnie; dla mężczyzn z wioski była to pora pracy. Słyszał syk kos dochodzący z jednego z poletek, a na wąskim tarasie ujrzał dwóch wieśniaków pielących chwasty w świetle naftowej lampy. Nie zagadał do nich.
Dotarł nad rzekę, przeszedł ją w bród i zaczął się wspinać krętą ścieżynką na przeciwległe zbocze. Wiedział, że nic mu tu nie grozi, ale podchodząc w zupełnych niemal ciemnościach stromą ścieżką pod górę, czuł jednak wzrastające napięcie.
Po dziesięciu minutach osiągnął wysoko położony punkt terenu, którego szukał. Wyjął radio z kieszeni spodni i wysunął teleskopową antenę, w którą było wyposażone. Był to najnowocześniejszy i najbardziej wyrafinowany miniaturowy nadajnik, jakim dysponowało KGB, ale ukształtowanie terenu było tutaj tak niekorzystne dla transmisji na falach radiowych, że na szczycie wzgórza wznoszącego się tuż na granicy kontrolowanego przez siebie terytorium Rosjanie musieli zbudować specjalną stację przekaźnikową, której zadaniem był odbiór nadawanych przez niego meldunków i przekazywanie ich dalej. Wcisnął przycisk nadawania.
– Tu Simpleks. Zgłoś się, proszę – powiedział szyfrem po angielsku. Odczekał chwilę i ponowił wywołanie.
Po trzeciej próbie odebrał zakłóconą trzaskami, silnie akcentowaną odpowiedź.
– Tu Lokaj. Słucham, Simpleks.
– Twoje przyjęcie było wielkim sukcesem.
– Powtarzam: przyjęcie było wielkim sukcesem – nadeszła odpowiedź.
– Obecnych było dwadzieścia siedem osób, a jeszcze jedna doszła później.
– Powtarzam: obecnych było dwadzieścia siedem osób, a jedna doszła później.
– W ramach przygotowań do następnego przyjęcia potrzebuję trzech wielbłądów. – Był to szyfr, który oznaczał: „Proszę o spotkanie za trzy dni”.
– Powtarzam: potrzebne ci trzy wielbłądy.
– Spotkamy się przy meczecie. – To również był szyfr: „meczet” oznaczał oddalone o kilka mil stąd miejsce, gdzie zbiegały się trzy doliny.
– Powtarzam: w meczecie.
– Dziś jest niedziela. – To już nie był kod – był to środek ostrożności na wypadek, gdyby tępak spisujący treść meldunku nie zwrócił uwagi, że już po północy, w konsekwencji czego łącznik Jean-Pierre’a przybyłby na miejsce spotkania o dzień wcześniej.
– Powtarzam: dziś jest niedziela.
– Koniec, bez odbioru.
Jean-Pierre złożył antenę i wsunął radio z powrotem do kieszeni spodni.
Szybko zrzucił z siebie ubranie. Z kieszonki koszuli wyjął szczoteczkę do paznokci i mały kawałek mydła. Mydło należało do artykułów deficytowych, ale jako lekarz miał pierwszeństwo w jego przydziale.
Wszedł ostrożnie do Rzeki Pięciu Lwów, ukląkł i ochlapał się cały lodowatą wodą. Namydlił skórę i zaczął się szorować: nogi, brzuch, klatkę piersiową, twarz, ramiona i dłonie. Szczególną uwagę poświęcił dłoniom mydląc je zapamiętale. Klęczał nagi i dygoczący na płyciźnie pod sklepieniem z gwiazd, trąc i trąc, jakby miał nigdy nie przestać.
ROZDZIAŁ 7
– Dzieciak ma różyczkę, nieżyt żołądka i jelit, a do tego grzybicę – zawyrokował Jean-Pierre. – Poza tym jest brudny i niedożywiony.
– Jak one wszystkie – powiedziała Jane.
Rozmawiali po francusku, jak zawsze między sobą, i matka dziecka przenosiła wzrok to na Jean-Pierre’a, to na Jane, niepewna, co mówią. Jean-Pierre zauważył jej niepokój i zwrócił się do niej w dari:
– Twój syn wyzdrowieje.
Przeszedł w drugi koniec pieczary i otworzył skrzynkę z lekarstwami. Wszystkie dzieci przyprowadzane do lazaretu były automatycznie poddawane szczepieniu przeciw gruźlicy. Przygotowując zastrzyk BCG kątem oka obserwował Jane. Podawała chłopcu małymi łyczkami napój nawadniający – rozpuszczoną w czystej wodzie mieszaninę glukozy, soli, sody oczyszczonej i chlorku potasu – i pomiędzy poszczególnymi łykami obmywała mu delikatnie brudną buzię. Ruchy miała szybkie i pełne gracji jak garncarz nadający kształt bryłę gliny albo murarz machający kielnią. Obserwował, jak jej wysmukłe dłonie dotykają przestraszonego dziecka z lekkością i dodającą otuchy troskliwością. Podobały mu się jej ręce. Wyciągając igłę odwrócił się, żeby chłopiec jej nie widział, potem ukrył ją w rękawie i odwróciwszy się znowu czekał, aż Jane skończy. Przyglądał się jej twarzy, gdy przemywała skórę na prawym ramieniu chłopca i dezynfekowała alkoholem miejsce wkłucia. Była to twarz figlarna – duże oczy, zadarty nosek i szerokie usta, na których przeważnie gościł uśmiech. Teraz malowała się na niej powaga, a szczęka poruszała się na boki, jak przy zgrzytaniu zębami – oznaka koncentracji. Jean-Pierre znał każdy wyraz twarzy Jane, nie znał jednak zupełnie jej myśli.
Próbował często – niemal bez przerwy – odgadnąć, o czym myśli, ale bał się spytać, bo takie rozmowy mogły bardzo łatwo zboczyć na terytorium zakazane.
Z obawy, że jakieś nieostrożne słowo czy nawet wyraz twarzy mogą go zdradzić, musiał mieć się ciągle na baczności jak niewierny mąż. Jakiekolwiek rozmowy o prawdzie i nieuczciwości, o zaufaniu i zdradzie lub o wolności i tyranii stanowiły tabu, podobnie jak wszelkie tematy, które mogłyby do nich doprowadzić
– takie jak miłość, wojna i polityka. Był czujny nawet wtedy, gdy gawędzili o sprawach całkiem niewinnych. W konsekwencji w ich małżeństwie i j występował specyficzny brak duchowej więzi. Odbijało się to także i na współżyciu fizycznym. Nie potrafił osiągnąć orgazmu, jeśli nie zamknął oczu i nie zaczął sobie wyobrażać, że jest gdzie indziej. Z ulgą przyjął kilkutygodniową abstynencję seksualną po przyjściu na świat Chantal.
– Pacjent gotowy – powiedziała Jane i wyrwany z zadumy spostrzegł, że uśmiecha się do niego.
– Ile masz lat? – zapytał ujmując rękę dziecka.
– Siedem.
Wbił igłę, nim chłopiec skończył mówić. Dzieciak rozwrzeszczał się natychmiast. Ten krzyk przypomniał Jean-Pierre’owi, jak mając siedem lat przewrócił się na rowerze i zaczął tak samo wyć, wywrzaskując ostrymi nutami swój protest przeciwko niespodziewanemu bólowi. Wpatrywał się w wykrzywioną twarzyczkę siedmioletniego pacjenta wspominając, jak to bolało i jaki był wtedy zły, i w jego głowie zrodziło się pytanie: jaką drogę przebyłem, aby stamtąd znaleźć się tutaj. Puścił dziecko i podszedł do matki. Odliczył trzydzieści 250-miligramowych kapsułek griseofulvitu i wręczył je kobiecie.
– Dawaj mu po jednej dziennie, dopóki się nie skończą – powiedział w dari.
– Nie odstępuj ich nikomu, musi zjeść wszystkie. – To na grzybicę. Teraz różyczka i nieżyt jelit. – Trzymaj go w łóżku, dopóki nie zanikną krosty, i dopilnuj, żeby dużo pił.
Kobieta pokiwała głową.
– Ma rodzeństwo? – spytał jeszcze Jean-Pierre.
– Pięciu braci i dwie siostry – odparła z dumą kobieta.
– Powinien spać osobno, bo inaczej i oni zachorują. – Kobieta spojrzała na niego z powątpiewaniem – prawdopodobnie miała tylko jedno łóżko dla wszystkich dzieci. Na to Jean-Pierre nie mógł już nic poradzić. – Jeśli tabletki się skończą, a syn nie poczuje się lepiej – ciągnął – przyprowadź go znowu do mnie.
– Ani Jean-Pierre, ani matka nie byli w stanie dostarczyć dziecku tego, czego naprawdę potrzebowało – dużo dobrego, pożywnego jedzenia.
Wychudzone, schorowane dziecko i wątła, sterana życiem matka opuścili pieczarę. Przybyli tu pieszo, prawdopodobnie z odległości kilku mil, i ona przez większość drogi niosła chłopca na rękach. Teraz czeka ich taka sama droga powrotna. Chłopiec i tak może umrzeć, ale już nie na gruźlicę.
Czekał jeszcze jeden pacjent: malang. Był świętym mężem Bandy, człowiekiem na wpół obłąkanym i często bardziej niż półnagim. Przewędrował Dolinę Pięciu Lwów z Comar, miejscowości leżącej dwadzieścia pięć mil w górę rzeki od Bandy, do Charikar leżącego sześćdziesiąt mil na południowy wschód stąd, na kontrolowanej przez Rosjan równinie. Mówił bełkotliwie i miewał wizje. Afgańczycy wierzyli, że malangowie przynoszą szczęście, i nie tylko tolerowali ich zachowanie, ale też karmili ich, poili i odziewali.
Wszedł do pieczary w porwanej przepasce na biodrach i sowieckiej oficerskiej czapce na głowie. Przycisnąwszy ręce do brzucha wykrzywił twarz w grymasie bólu. Jean-Pierre wytrząsnął z buteleczki garść tabletek diamorfiny i wręczył mu je. Szaleniec wybiegł z lazaretu zaciskając kurczowo dłonie na zdobycznym zapasie syntetycznej heroiny.
– Pewnie już się uzależnił od tego świństwa – zauważyła Jane. W jej głosie przebijała wyraźna nuta dezaprobaty.
– Owszem – przyznał Jean-Pierre.
– Czemu mu to dajesz?
– Ten człowiek cierpi na chorobę wrzodową. Jak inaczej mam mu pomóc – operować?
– Jesteś lekarzem.
Jean-Pierre zabrał się do pakowania swojej torby. Od rana miał przyjmować w lazarecie w Cobak, miejscowości odległej o sześć albo i siedem mil marszu przez góry – a po drodze musiał się jeszcze z kimś spotkać.
Płacz siedmiolatka ściągnął do pieczary aurę przeszłości, coś w rodzaju zapachu starych zabawek albo dziwnego światła, które zmusza do przecierania oczu. Jean-Pierre’a nastroiło to do wspomnień. Przed oczami stawali mu znajomi z dzieciństwa, ich twarze nakładały się na otaczające go sprzęty niczym sceny z filmu wyświetlanego ze źle ustawionego projektora nie na ekranie, lecz na plecach widowni. Ujrzał swoją pierwszą nauczycielkę, Mademoiselle Médecin w okularach w drucianej oprawie; Jacques’a Lafontaine’a, który rozkwasił mu nos za to, że nazywał go kujonem; matkę, chudą, źle ubraną i wciąż zamyśloną kobiecinę; postać ojca, wielkiego, muskularnego, gniewnego mężczyzny po drugiej stronie rozdzielającej ich kraty.