Weszła Fara. Czas sjesty dobiegł końca. Pozdrowiła z szacunkiem Jane, spojrzała na Chantal i widząc, że dziecko śpi, usiadła po turecku na ziemi czekając na polecenia. Była córką najstarszego syna Rabii, Ismaela Gula, który wyruszył z ostatnim konwojem…
Jane westchnęła. Fara spojrzała na nią pytająco. Jane machnęła z dezaprobatą ręką i Fara odwróciła wzrok.
Jej ojciec idzie z konwojem, pomyślała Jane.
Jean-Pierre wydał ten konwój Rosjanom. Ojciec Fary zginie w zasadzce – o ile Jane nie uczyni czegoś, by temu zapobiec. Ale co zrobić? Można by wysiać gońca, aby zaczekał na konwój na przełęczy Khyber i skierował go inną trasą. Mohammed mógłby to zorganizować. Ale Jane musiałaby mu powiedzieć, skąd wie o zasadzce na konwój – a wtedy Mohammed niewątpliwie zabiłby Jean- Pierre’a, i to prawdopodobnie gołymi rękami.
Jeśli jeden z nich ma umrzeć, lepiej już, żeby był to Ismael, nie Jean-Pierre, pomyślała Jane.
Ale przypomniała sobie trzydziestu innych mężczyzn z Doliny idących z konwojem i doznała wstrząsu. Czy wszyscy oni mają zginąć w imię ratowania mego męża? – Kahmir Khan z kędzierzawą brodą; i stary Shahazi Gul z pokrytą bliznami twarzą; i Yussuf Gul, który tak pięknie śpiewa; i Sher Kador, pasterz kóz; i Abdur Mohammed bez przednich zębów; i Ali Ghanim, który ma czternaścioro dzieci?
Musi być jakiś inny sposób.
Podeszła do wylotu jaskini i stanęła tam wyglądając na świat. Było już po sjeście i dzieciarnia wyległa z pieczar, by pośród skał i ciernistych krzaków podjąć przerwane zabawy. Hasał między nimi dziewięcioletni Mousa, jedyny syn Mohammeda – od kiedy została mu tylko jedna ręka, jeszcze bardziej rozpieszczany – wymachując nowym nożem, który dostał od nie widzącego za nim świata ojca. Dojrzała matkę Fary, gramolącą się z wysiłkiem pod górę i dźwigająca na głowie wiązkę chrustu na ognisko. Zobaczyła żonę mułły, piorącą koszulę Abdullaha. Nie widziała Mohammeda ani jego żony Halimy. Wiedziała, że Mohammed jest w Bandzie, gdyż spotkała go rano. Pewnie z żoną i dziećmi spożywa posiłek w jaskini – większość rodzin miała swoją osobną jaskinię. Na pewno tam teraz jest, ale nie chciała szukać go otwarcie, wywołałoby to bowiem skandal wśród wioskowej społeczności, a jej zależało na dyskrecji.
Co mam mu powiedzieć, zastanawiała się.
Rozważyła prosty apeclass="underline" zrób to dla mnie, bo cię o to proszę. Taka prośba podziałałaby na każdego mężczyznę z Zachodu, który by się w niej podkochiwał, ale muzułmanie zdawali się nie pojmować miłości i w kategoriach romantycznych – to co odczuwał w stosunku do niej Mohammed, było raczej łagodniejszym rodzajem pożądania. Na pewno nie stawiało go to do jej dyspozycji. A poza tym me była pewna, czy j nadal darzy ją tym uczuciem. A więc co? Nic jej nie zawdzięczał. Nigdy nie leczyła ani jego, ani jego żony. Ale zaopiekowała się Mousą – ocaliła chłopcu życie. Mohammed ma wobec niej dług honorowy.
Zrób to dla mnie, bo ocaliłam twojego syna. To mogłoby podziałać.
Ale Mohammed spytałby, dlaczego.
Pojawiało się coraz więcej kobiet. Nabierały wodę i zamiatały swoje i jaskinie, zajmowały się zwierzętami i przygotowywały posiłek. Jane spodziewała się, że wkrótce ujrzy Mohammeda.
Co ja mu powiem?
Sowieci znają trasę konwoju. Skąd się o niej dowiedzieli? Nie wiem, Mohammedzie.
To skąd u ciebie ta pewność?
Nie mogę ci powiedzieć. Podsłuchałam pewną rozmowę. Dostałam tę informację od brytyjskiego wywiadu. Mam przeczucie. Wyczytałam to z kart. Miałam sen.
To jest to: sen.
Zobaczyła go. Wyszedł z jaskini wysoki, przystojny w podróżnym ubraniu
– okrągła czapka chitrali, taka jaką miał Masud i w jakich paradowała większość partyzantów; pattu w kolorze gliny, które służyło jednocześnie za opończę, ręcznik, koc i kamuflaż, oraz skórzane buty do pół łydki, zdjęte z nóg zabitego, sowieckiego żołnierza. Przeszedł przez polanę krokiem kogoś, kto do zachodu słońca musi przebyć długą drogę. Wybrał ścieżkę biegnącą w dół zbocza, ku opuszczonej wiosce.
Jane patrzyła za jego znikającą wysoką postacią. Teraz albo nigdy, pomyślała i ruszyła za nim. Z początku szła powoli i jak gdyby nigdy nic, żeby nie było widać, że idzie za Mohammedem; kiedy już jaskinie zniknęły jej z oczu, puściła się biegiem. Zjeżdżała stromą ścieżką ślizgając się, potykając, z prześladującą ją cały czas myślą, co na to bieganie powiedzą jej wnętrzności. Ujrzawszy przed sobą Mohammeda zawołała go. Przystanął, odwrócił się i zaczekał na nią.
– Bóg niech będzie z tobą, Mohammedzie Khan – powiedziała zrównawszy się z nim.
– I z tobą, Jane Debout – odparł uprzejmie.
Milczała przez chwilę łapiąc oddech. Obserwował ją z wyrazem rozbawionej pobłażliwości na twarzy.
– Jak tam Mousa? – spytała wreszcie.
– Czuje się dobrze, jest szczęśliwy i uczy się posługiwać lewą ręką. Pewnego dnia będzie nią zabijał Rosjan.
Był to żart: tradycja nakazywała, by lewej ręki używać do wykonywania czynności „nieczystych”, a prawej do jedzenia. Jane uśmiechnęła się, dając tym do zrozumienia, że docenia jego dowcip.
– Tak się cieszę, że zdołaliśmy ocalić mu życie – powiedziała.
Jeśli nawet pomyślał, że jest nieskromna, nie dał tego po sobie poznać.
– Jestem na zawsze twoim dłużnikiem – oznajmił uroczyście. Na to tylko czekała.
– Chciałam cię prosić, żebyś coś dla mnie zrobił – wyrzuciła z siebie.
Z jego twarzy nie można było nic wyczytać.
– Jeśli to tylko w mojej mocy…
Rozejrzała się dokoła za miejscem, gdzie można by usiąść. Stali w pobliżu domu, w który trafiła bomba. Kamienie i ziemia ze zwalonej ściany frontowej rozsypały się po ścieżce i widać było wnętrze budyneczku, gdzie z całego wyposażenia pozostał tylko pęknięty dzban i absurdalna kolorowa fotografia cadillaca, przypięta pinezkami do ściany. Jane przysiadła na rumowisku. Mohammed po chwili wahania zajął miejsce obok niej.
– To jest w twojej mocy – powiedziała. – Ale wywoła trochę zamieszania.
– O co chodzi?
– Możesz to wziąć za urojenia głupiej kobiety.
– Być może.
– Będzie cię kusiło, żeby mnie zbyć obiecując spełnienie mojej prośby, a potem „zapominając” o tej obietnicy.
– Nie zrobię tego.
– Proszę cię, żebyś szczerze mi powiedział, czy mnie posłuchasz, czy nie.
– Dobrze.
Dosyć już tego, pomyślała.
– Chciałabym cię prosić, żebyś wysłał za konwojem gońca z rozkazem zmiany trasy powrotu do domu.
Zatkało go – prawdopodobnie spodziewał się jakiejś zwyczajnej prośby dotyczącej lokalnej sprawy.
– Ale dlaczego? – spytał.
– Wierzysz w sny, Mohammedzie Khan? Wzruszył ramionami.
– Sny są snami – bąknął wymijająco.
Może nie jest to najwłaściwsze podejście, pomyślała; lepiej chyba powołać się na wizję.
– Kiedy leżałam sama w swojej jaskini w najgorętszej porze dnia, wydało mi się, że widzę białego gołębia.
Nastawił nagle ucha i zorientowała się, że dobrze trafiła: Afgańczycy wierzyli, że pod postacią białych gołębi objawiają się czasami duchy.
– Ale chyba mi się to śniło – ciągnęła – bo ten ptak próbował do mnie przemówić.
– Ach!
Wziął to za znak, że miałam wizję, nie sen, pomyślała Jane.
– Nie mogłam zrozumieć, co mówi – kontynuowała – chociaż wsłuchiwałam się tak pilnie, jak tylko potrafię. Wydaje mi się, że mówił w narzeczu pashto.
Mohammed wytrzeszczył oczy.
– Posłaniec z terytorium Pusztunów…
– Potem ujrzałam Ismaela Gula, syna Rabii, ojca Fary, jak stoi za tym gołębiem. – Położyła dłoń na ramieniu Mohammeda i spojrzała mu w oczy myśląc: mogę cię włączyć jak elektryczną lampę nieszczęsny, ciemny człowieku. – W jego sercu tkwił nóż, a on płakał krwawymi łzami. Wskazywał na rękojeść noża, jakby prosił, żebym wyciągnęła mu go z piersi. Ta rękojeść była wysadzana drogimi kamieniami. – Gdzieś w głębi ducha myślała: skąd mi przychodzą do głowy takie bzdury? – Wstałam z łóżka i podeszłam do niego. Bałam się, ale musiałam ratować jego życie. I kiedy wyciągnęłam rękę, aby pochwycić za nóż…
– Co się stało?
– Znikł. Chyba się obudziłam.
Mohammed zamknął szeroko rozdziawione usta, przybrał z powrotem poważny wyraz twarzy i zmarszczył z namaszczeniem czoło, jak gdyby zastanawiał się usilnie nad znaczeniem snu. Teraz pora, pomyślała Jane, żeby mu trochę pomóc w interpretacji.
– Może to zwyczajne brednie – powiedziała układając twarz w minę małej dziewczynki gotowej przyjąć bez zastrzeżeń jego trzeźwy, męski osąd. – Dlatego proszę cię, żebyś zrobił to dla mnie, dla osoby, która ocaliła życie twemu synowi; żebym odzyskała spokój ducha.
Natychmiast przyjął wyniosłą postawę.
– Długu honorowego nie trzeba przypominać.
– Czy to znaczy, że spełnisz moją prośbę? Odpowiedział pytaniem.
– Jakimi drogimi kamieniami była wysadzana rękojeść noża?
O Boże, pomyślała, co tu odpowiedzieć? Na usta cisnęło jej się „szmaragdy”, ale te związane były z Doliną Pięciu Lwów, mogły więc podsuwać domysł, że Ismael zostanie zamordowany przez zdrajcę w Dolinie.
– Rubiny – powiedziała. Pokiwał powoli głową.
– Czy Ismael nie przemówił do ciebie?
– Miałam wrażenie, że usiłuje mówić, ale nie może.
Znowu pokiwał głową, a Jane pomyślała: – no dalej, zdecyduj się, do cholery. W końcu odezwał się:
– Omen jest jasny. Trzeba zmienić trasę konwoju. Dzięki ci za to, Boże.
– Tak mi ulżyło – powiedziała szczerze. – Nie wiedziałam, co robić. Teraz mogę być pewna, że Ahmed ocaleje. – Zastanawiała się gorączkowo, co by tu zrobić, żeby przygwoździć Mohammeda i uniemożliwić mu zmianę decyzji. Nie mogła zażądać od niego przysięgi. Przyszło jej do głowy, żeby uścisnąć mu rękę.