Выбрать главу

– Ale ja bym nikomu nie powiedział!

– A gdyby poddali cię torturom? A gdyby na twoich oczach zaczęli torturować twoją żonę? A gdyby na oczach żony rozrywali po kawałeczku twoją córeczkę?

– Ale co się z nimi stanie, jeśli z wami polecę?

– Jutro, podczas akcji, zgarniemy je i przywieziemy do ciebie.

– Nie wierzę. – Jean-Pierre zdawał sobie sprawę, że Anatolij ma rację, ale myśl, że miałby już nie wrócić do Bandy, spadła na niego tak nieoczekiwanie, iż stracił głowę. Czy Jane i Chantal nic nie grozi? Czy Rosjanie naprawdę je zabiorą? Czy Anatolij pozwoli całej ich trójce wrócić do Paryża? Kiedy będą mogli wyjechać?

– Wsiadaj – powtórzył Anatolij.

Po obu stronach Jean-Pierre’a stali dwaj afgańscy posłańcy i to przekonało go, że nie ma wyboru – jeśli odmówi wejścia do maszyny, podniosą go za łokcie i siłą wrzucą do środka. Wdrapał się do helikoptera.

Anatolij i Afgańczycy wskoczyli za nim i maszyna oderwała się od ziemi. Nikt nie zawracał sobie głowy zamykaniem drzwi.

Gdy helikopter nabrał wysokości, Jean-Pierre po raz pierwszy ujrzał Dolinę Pięciu Lwów z lotu ptaka. Biała rzeka wijąca się zygzakami poprzez ciemnobrązową krainę skojarzyła mu się z blizną po starej ranie od noża na śniadym czole Shahaziego Gula, brata akuszerki. Dostrzegł wioskę Banda z jej zielonożółtymi spłachetkami poletek. Wytężył wzrok wpatrując się w szczyt wzgórza, gdzie znajdowały się jaskinie, ale nie zauważył tam żadnych śladów życia – wieśniacy wybrali sobie dobre miejsce na kryjówkę. Helikopter wzniósł się wyżej, wykonał zwrot i Banda zniknęła mu z oczu. Poszukał wzrokiem innych punktów orientacyjnych na ziemi. Spędziłem tu rok swego życia, pomyślał, a teraz nigdy już nie zobaczę tego miejsca. Rozpoznał wioskę Darg ze zburzonym meczetem. Ta Dolina jest fortecą ruchu oporu, przyszło mu na myśl. Jutro stanie się pomnikiem nieudanej rebelii. A wszystko dzięki mnie.

Helikopter wszedł nagle w ostry wiraż obierając kurs na południe, przeleciał nad łańcuchem gór i po kilku sekundach stracili Dolinę z oczu.

ROZDZIAŁ 11

Gdy Fara dowiedziała się, że Jane i Jean-Pierre odjeżdżają z następnym konwojem, płakała przez cały dzień. Przywiązała się bardzo do Jane i pokochała Chantal. Jane było przyjemnie, ale czuła się zakłopotana – czasami odnosiła wrażenie, że Fara przedkłada ją nad własną matkę. Jednak dziewczyna pogodziła się chyba w końcu z myślą o wyjeździe Jane i następnego dnia znowu była oddaną, ale już nie załamaną Farą.

Teraz Jane zaczęła odczuwać niepokój przed czekającą ją podróżą do domu. Z Doliny do przełęczy Khyber było sto pięćdziesiąt mil. Podróż w tę stronę trwała czternaście dni. Nabawiła się wtedy odcisków i biegunki, nie mówiąc już o nieuchronnych siniakach i stłuczeniach. Teraz musiała pokonać drogę powrotną z dwumiesięcznym dzieckiem na ręku. Będą co prawda konie, ale przez dużą część drogi jazda na nich nie należy do bezpiecznych, bo konwoje podążają najwęższymi i najbardziej stromymi górskimi ścieżkami, często pod osłoną nocy.

Z kawałka bawełnianej płachty sporządziła rodzaj hamaka, w którym poniesie Chantal, przewiesiwszy go sobie przez szyję. Na Jean-Pierre’a spadnie obowiązek dźwigania wszystkiego, co będzie im potrzebne w ciągu dnia, bo – jak się zorientowała podczas podróży w tę stronę – konie i ludzie posuwają się w różnym tempie – konie idą pod górę szybciej od ludzi, a wolniej schodzą w dół, przez co ludzie są przez długie okresy odseparowani od swojego bagażu.

Problemem, który absorbował ją tego popołudnia, kiedy Jean-Pierre przebywał w Skabun, było zadecydowanie, co zabrać ze sobą. Na pewno podstawowy zestaw pierwszej pomocy medycznej – antybiotyki, środki opatrunkowe, morfina

– który Jean-Pierre spakuje osobno. Będą musieli zabrać trochę żywności. Idąc w tę stronę mieli ze sobą cały zapas wysokokalorycznych zachodnich racji, czekolady, torebek z zupą w proszku oraz konserw. W drogę powrotną zabiorą tylko to, w co zdołają zaopatrzyć się w Dolinie: ryż, suszone owoce, ser, twardy chleb i co tylko uda im się kupić po drodze. Dobrze chociaż, że nie muszą się martwić o prowiant dla Chantal.

Z dzieckiem były jednak inne problemy. Tutejsze matki nie stosowały pieluch, tylko dolną połowę ciała niemowlęcia pozostawiały nie owiniętą i prały często ręcznik, na którym leżało. Zdaniem Jane było to postępowanie o wiele zdrowsze od przyjętego na Zachodzie, ale nie nadawało się do wykorzystania w podróży.

Jane przeznaczyła na pieluchy trzy ręczniki, a z polietylenowej folii, w którą owijane były medykamenty sprowadzane przez Jean-Pierre’a, zrobiła Chantal prowizoryczne nieprzemakalne majteczki. Będzie musiała prać jedną pieluchę co wieczór – ma się rozumieć, w zimnej wodzie – i przez noc starać się ją wysuszyć. Na wypadek gdyby nie wyschła, miała jedną w zapasie; a gdyby obie były mokre, to najwyżej Chantal dostanie odparzeń. Żadne dziecko nie umarło jeszcze od obcierającej skórę pieluchy, pocieszała się. Konwój na pewno nie będzie się zatrzymywał za każdym razem na pory snu, karmienia czy na przewinięcie dziecka. Jane była teraz w pewien sposób bardziej zahartowana niż przed rokiem. Skórę na podeszwach stóp miała twardą, a żołądek odporny na pospolitsze miejscowe bakterie. Jej nogi, które tyle wycierpiały podczas podróży w tę stronę, były teraz nawykłe do wielomilowych marszów. Ale ciąża wywołała chyba u niej skłonność do bólów krzyża i martwiła się, czy da radę dźwigać dziecko przez cały dzień. Obrażenia poporodowe już się chyba wygoiły. Czuła się zdolna do uprawiania miłości, chociaż nie powiedziała tego jeszcze Jean-Pierre’owi – nie bardzo wiedziała dlaczego.

Zaraz po przybyciu narobiła mnóstwo zdjęć polaroidem. Aparat zostawi – niewiele był wart – ale pragnęła, oczywiście, zabrać większość fotografii. Przejrzała je niezdecydowana, które odrzucić. Miała zdjęcia większości mieszkańców wioski. Tu partyzanci: Mohammed, Alishan, Kahmir i Matullah prężący się ze srogimi minami w zabawnie heroicznych pozach. Tu kobiety: zmysłowa Zahara, stara, pomarszczona Rabia i ciemnooka Halima, wszystkie rozchichotane jak uczennice. Tu dzieci: trzy dziewczynki Mohammeda i jego chłopiec Mousa; pędraki Zahary w wieku dwóch, trzech, czterech i pięciu łat; czwórka dzieci mułły. Nie mogła wyrzucić żadnego z tych zdjęć – będzie musiała zabrać wszystkie.

Fara zamiatała podłogę, Chantal spała w sąsiedniej izbie, a ona pakowała ubrania do torby. Zeszli wcześnie z jaskiń, żeby uwinąć się z pracą. Ale do pakowania nie było dużo; poza pieluchami Chantal tylko jedna czysta para majtek dla niej i jedna dla Jean-Pierre’a oraz zapasowa para skarpetek dla każdego z nich. Żadne nie miało zmiany wierzchniego odzienia. Chantal nie posiadała w ogóle żadnych ubranek – od urodzenia leżała owinięta w szal albo tak jak ją Pan Bóg stworzył. Dla Jane i Jean-Pierre’a na całą podróż wystarczy po jednej parze spodni, jednej koszuli, chuście i kocu typu pattu, i wszystko to prawdopodobnie spalą w hotelu w Peszawarze, świętując swój powrót do cywilizacji.

Ta myśl będzie jej dodawała sił w podróży. Pamiętała jak przez mgłę, że Dearfs Hotel w Peszawarze wydawał jej się prymitywny, ale nie bardzo pamiętała, na czym polegał ten prymityw. Czy to możliwe, że uskarżała się na hałasującą instalację klimatyzacyjną? Na miłość boską, tam były przecież prysznice!

– Cywilizacja – powiedziała na głos i Fara spojrzała na nią pytająco. Jane uśmiechnęła się i przeszła na dari: – Jestem szczęśliwa, że wracam do dużego miasta.

– Lubię duże miasto – powiedziała Fara. – Byłam raz w Rokha. – Nie przerywała zamiatania. – Mój brat poszedł do Dżalalabadu – dodała z nutką zazdrości w głosie.

– Kiedy wróci? – spytała Jane, ale Fara nabrała wody w usta i zawstydziła się. Po chwili Jane uświadomiła sobie dlaczego: z podwórka dobiegło gwizdanie i męskie kroki, ktoś zapukał do drzwi i głos Ellisa Thalera zapytał:

– Jest tam kto?

– Wejdź – zawołała Jane.

Wszedł utykając. Chociaż uczuciowo nie była nim już zainteresowana, martwiła się jego raną. Pewnie wrócił dzisiaj z Astany, gdzie pozostał, by kurować się z ran. – Jak się czujesz? – zapytała.

– Głupio – odparł z ponurym uśmieszkiem. – Wstyd zarobić postrzał w takie miejsce.

– Jeśli odczuwasz tylko wstyd, to na pewno ci lepiej. Pokiwał głową.

– Jest doktor?

– Poszedł do Skabun – powiedziała. – Był tam duży nalot bombowy i przysłali po niego. Mogę coś dla ciebie zrobić?

– Chciałem mu tylko powiedzieć, że moja rekonwalescencja dobiegła końca.

– Wróci dziś wieczorem albo jutro rano. – Przyglądała się ciekawie Ellisowi; z tą grzywą blond włosów i kędzierzawą, złocistą brodą wyglądał jak lew. – Czemu nie obetniesz sobie włosów?

– Partyzanci powiedzieli mi, żebym je zapuszczał i nie golił się.

– Każdemu to mówią. Chcą w ten sposób sprawić, by ludzie z Zachodu mniej rzucali się w oczy. W twoim przypadku przynosi to odwrotny efekt.

– W tym kraju będę się rzucać w oczy bez względu na fryzurę.

– To prawda. – Jane uświadomiła sobie, że po raz pierwszy jest z Ellisem bez Jean-Pierre’a. Bardzo łatwo przeszli do swojego dawnego stylu prowadzenia rozmowy. Z trudnością przypominała sobie, jak strasznie była na niego zła.

Przyglądał się z zaciekawieniem jej krzątaninie.

– Czemu się pakujesz?

– Wracamy do domu.

– Jak się stąd wydostaniecie?

– Tak jak tu przybyliśmy, z konwojem.

– Przez ostatnie kilka dni Rosjanie zajęli spore terytorium – powiedział. – Nie wiedziałaś?

– Po co mi to mówisz? – Jane przeszedł dreszcz niepokoju.

– Rosjanie rozpoczęli letnią ofensywę. Nacierają na tereny, przez które idą zwykle konwoje.

– Chcesz przez to powiedzieć, że szlak do Pakistanu jest odcięty?

– Regularny szlak jest odcięty. Nie można się stąd przedostać do przełęczy