– Nie powinienem. Ale tego okłamywania cię w przeszłości gorzko potem pożałowałem – delikatnie mówiąc.
Jane poczuła się zażenowana i nie wiedziała, co powiedzieć. Przełożyła Chantal do lewej piersi i, przechwytując spojrzenie Ellisa, okryła prawą koszulą. Rozmowa stawała się krępująco osobista, ale bardzo chciała dowiedzieć się czegoś więcej. Chociaż nie zgadzała się z jego sposobem rozumowania, pojmowała teraz argumentację, jaką przytoczył na swoje usprawiedliwienie, nadal jednak nie znała motywów, jakimi się kierował. Jeśli nie poznam ich teraz, pomyślała, taka okazja może się już nie powtórzyć.
– Nie rozumiem, co skłania człowieka do poświęcania życia na zajmowanie się takimi rzeczami – powiedziała.
Odwrócił wzrok.
– Jestem w tym dobry, a praca jest pożyteczna i doskonale płatna.
– A ja myślałam, że zadowala cię stała pensyjka i posiłki w stołówce. W porządku – jeśli nie chcesz, nie musisz się przede mną wywnętrzać.
Spojrzał na nią surowo, jakby chciał odczytać jej myśli.
– Nie mam przed tobą żadnych tajemnic – powiedział. – Jesteś pewna, że chcesz to usłyszeć?
– Tak. Chcę.
– Wiąże się to z wojną – zaczął i Jane wiedziała, że zaraz powie coś, czego nie mówił dotąd nikomu. – Jedną ze strasznych rzeczy, w jakie obfitowało latanie w Wietnamie, była ogromna trudność w odróżnieniu partyzantów z Vietcongu od cywilów. Kiedy wspieraliśmy z powietrza akcje piechoty, minowaliśmy szlaki przez dżunglę albo prowadziliśmy prewencyjny ostrzał jakiejś strefy, wiedzieliśmy z góry, że zabijemy więcej kobiet, dzieci i starców niż partyzantów. Twierdziliśmy, że osłaniają wroga, ale kto to mógł wiedzieć. I co to miało do rzeczy? My ich zabijaliśmy. Byliśmy wtedy terrorystami. Nie mówię tu o odosobnionych przypadkach – chociaż widziałem również czyny nieludzkie – mam na myśli regularną, powszechną praktykę. A nie było dla niej żadnego usprawiedliwienia
– to był bandytyzm. Popełnialiśmy wszystkie te okropieństwa w sprawie, u której podstaw, jak się potem okazało, leżały same kłamstwa, korupcja i oszukiwanie samych siebie. Walczyliśmy po niewłaściwej stronie barykady – twarz mu się ściągnęła, jakby męczył go ból jakiejś nie zagojonej, wewnętrznej rany. W migotliwym świetle lampy skóra jego poszarzała i przybrała ziemista barwę. – Nie ma tu żadnego usprawiedliwienia, nie ma wybaczenia.
– To dlaczego zostałeś? – Jane zachęcała go delikatnie do dalszych zwierzeń. – Dlaczego zgłosiłeś się na ochotnika na drugi turnus?
– Bo wtedy jeszcze nie widziałem tego tak wyraźnie; bo walczyłem dla mojego kraju, a z wojny nie można sobie tak po prostu odejść; bo byłem dobrym oficerem i gdybym wrócił do domu na moje miejsce mógłby przyjść jakiś głąb, który wytraciłby wszystkich moich ludzi. Żaden z tych powodów nie jest oczywiście wystarczający, tak więc w pewnym momencie zadałem sobie pytanie o to, co zamierzam z tym zrobić. Chciałem… nie zdawałem sobie jeszcze wówczas z tego sprawy, ale chciałem zrobić coś dla odkupienia moich win. W latach sześćdziesiątych nazywaliśmy to drogą pokuty.
– Tak, ale… – Sprawiał wrażenie tak niepewnego i bezbronnego, że z trudem przychodziło jej nękanie go bezpośrednimi pytaniami. Najwyraźniej odczuwał jednak potrzebę mówienia, ona zaś chciała tego słuchać, brnęła więc dalej. – Ale dlaczego wybrałeś akurat taką?
– Pod koniec służyłem w wywiadzie i po przejściu do cywila zaproponowano mi kontynuowanie tego samego rodzaju działalności poza wojskiem. Powiedziano mi, że ponieważ znam środowisko, mógłbym pracować jako tajny agent. Wiedzieli o mojej radykalnej przeszłości. Pomyślałem sobie, że ścigając terrorystów być może zrekompensuję część zła, które wyrządziłem. I tak zostałem ekspertem od antyterroryzmu. Brzmi to w moich ustach trochę naiwnie – ale powiodło mi się. Agencja za mną nie przepada, gdyż czasami odmawiam podjęcia się jakiejś misji, tak jak wtedy, kiedy zabili prezydenta Chile, a agent nie powinien tego robić, ale przyczyniłem się do wpakowania za kratki kilku bardzo nieprzyjemnych typków i jestem z siebie dumny.
Chantal zasnęła. Jane włożyła ją do pudła pełniącego rolę kołyski.
– Zdaje się, że powinnam powiedzieć, że… że chyba niewłaściwie cię osądziłam – powiedziała.
Uśmiechnął się.
– No, dzięki Bogu.
Przez chwilę, kiedy pomyślała o tym okresie – czyżby to było przed półtora rokiem? – gdy ona i Ellis byli szczęśliwi i nic jeszcze nie zmąciło ich szczęścia
– żadne CIA, żaden Jean-Pierre, żaden Afganistan – poczuła ogarniającą ją nostalgię.
– Ale nie można już tego wymazać, prawda? – spytała. – Tego wszystkiego, co się stało – twoich kłamstw, mojego gniewu?
– Nie. – Siedział na stołku i uniósłszy głowę wpatrywał się z napięciem w stojącą przed nim Jane. Wyciągnął ręce, zawahał się, po czym położył dłonie na jej biodrach w geście, który można by uznać za braterską afektację, a może i za coś więcej. I wtedy Chantal zagaworzyła:
– Mumumumummmm…
Jane odwróciła się i spojrzała na małą, a Ellis zdjął dłonie z jej bioder. Chantal leżała zupełnie rozbudzona przebierając w powietrzu rączkami i nóżkami. Jane wzięła ją na ręce i dziecku od razu się odbiło.
Odwróciła się znowu do Ellisa. Siedział z rękami założonymi na piersi i przyglądał się jej z uśmiechem. I nagle poczuła, że nie chce, by odchodził. Wiedziona jakimś impulsem powiedziała:
– A może byś zjadł ze mną kolację? Ale mam tylko chleb i zsiadłe mleko.
– Chętnie.
Podała mu Chantal.
– Pójdę powiedzieć Farze.
Wziął od niej małą, a ona wyszła na podwórko. Fara grzała wodę na kąpiel dla
Chantal. Jane sprawdziła łokciem temperaturę i stwierdziła, że jest akurat.
– Ukrój chleba dla dwojga ludzi – powiedziała w dari. Fara zrobiła wielkie oczy i Jane uświadomiła sobie, że zaproszenie na kolację mężczyzny przez samotną kobietę było dla niej czymś szokującym. Do diabła z tym, pomyślała. Podźwignęła garnek z wodą i wniosła go do chaty.
Ellis siedział na wielkiej poduszce pod naftową lampą i bujał Chantal na kolanie, recytując jej przyciszonym głosem wierszyk. Jego wielkie owłosione dłonie opasywały malutkie, różowe ciałko. Mała patrzyła na niego zadzierając główkę, gaworzyła radośnie i wymachiwała tłustymi nóżkami. Jane zatrzymała się w progu zafascynowana tą sceną. Przez głowę przemknęła jej myśl, że to Ellis powinien być ojcem Chantal.
Naprawdę? – zapytała samą siebie patrząc na tych dwoje. Naprawdę chciałabym tego? Ellis skończył rymowankę, spojrzał na Jane i uśmiechnął się trochę zakłopotany, a ona pomyślała – tak, naprawdę.
O północy wybrali się na spacer na wzgórze. Jane szła przodem, Ellis postępował za nią ze swoim wielkim śpiworem pod pachą. Wykąpali Chantal, zjedli skromną kolację składającą się z chleba i zsiadłego mleka, Jane nakarmiła jeszcze raz małą i ułożyła ją na noc na dachu, gdzie spała teraz twardo u boku Fary, która oddałaby za nią życie. Ellis pragnął wziąć Jane poza domem, w którym była żoną kogoś innego. Jane rozumiała go dobrze. Sama też miała podobne odczucia, powiedziała więc:
– Znam miejsce, do którego możemy pójść.
Teraz zeszła z górskiej ścieżki i poprowadziła Ellisa kamienistą pochyłością ku swej sekretnej samotni, ukrytej skalnej półce, gdzie opalała się nago i natłuszczała brzuch przed przyjściem Chantal na świat. Odnalazła ją łatwo w świetle księżyca. Spojrzała na leżącą w dole wioskę, gdzie na podwórkach żarzyły się jeszcze głownie z palenisk, a za oszklonymi oknami migotało kilka naftowych lamp. Ledwie odróżniała zarysy swej chaty. Za kilka godzin, o brzasku, zobaczy śpiące na dachu postacie Chantal i Fary. Będzie zadowolona – po raz pierwszy zostawiła Chantal na noc.
Odwróciła się. Ellis rozsunął już suwak śpiwora i rozkładał go na ziemi jak koc. Jane była skrępowana i czuła się nieswojo. Przypływ ciepła i pożądania, który naszedł ją w domu, gdy obserwowała go, jak recytuje dziecinną rymowankę jej dziecku, gdzieś się rozpłynął. Wtedy powróciły na chwilę wszystkie dawne odczucia – pragnienie dotknięcia go, uwielbienie dla sposobu, w jaki się uśmiechał, gdy był zakłopotany, potrzeba odczuwania dotyku jego wielkich dłoni na swej skórze, obsesyjne pragnienie ujrzenia go nagim. Na kilka tygodni przed urodzeniem Chantal straciła wszelkie zainteresowanie seksem i nie wróciło ono aż do tej chwili. Ale ten nastrój rozmył się powoli przez ostatnie godziny, kiedy czynili niezdarnie praktyczne zabiegi, by znaleźć się sam na sam, niczym para nastolatków, usiłująca urwać się rodzicom na sesję pettingu.
– Chodź tu i usiądź – odezwał się Ellis.
Przysiadła obok niego na rozpostartym śpiworze. Patrzyli oboje na pogrążoną w mroku wioskę. Nie dotykali się. Nastąpiła chwila napiętej ciszy.
– Nikt poza mną nigdy tu nie był – oznajmiła Jane, żeby coś powiedzieć.
– Po co tu przychodziłaś?
– Och, żeby sobie poleżeć w słońcu i myśleć o niczym – odparła i zaraz pomyślała: O rany, a co mi tam, do diabła, i wyrzuciła z siebie: – Nie, to niezupełnie prawda, onanizowałam się.
Roześmiał się, otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie.
– Cieszę się, że nie nauczyłaś się jeszcze dobierać słów – powiedział.
Odwróciła ku niemu twarz. Pocałował ją delikatnie w usta. Lubi mnie za moje wady, pomyślała: za mój nietakt, popędliwość, niewyparzony język, za mój upór i zawziętość.
– Chyba nie chcesz mnie zmieniać? – spytała.
– Och, Jane, brakowało mi ciebie. – Zamknął oczy i ciągnął przyciszonym głosem: – Prawie przez cały czas nie zdawałem sobie sprawy, jak mi ciebie brak.
– Położył się pociągając ją za sobą tak, że spoczęła na nim. Całował delikatnie jej twarz. Uczucie zakłopotania nagle ustąpiło. Kiedy ostatni raz go całowałam, pomyślała, nie miał brody. Poczuła ruch jego dłoni – rozpinał jej koszulę. Nie nosiła biustonosza – nie miała wystarczająco dużego – i wydawało się jej ciągle, że ma piersi na wierzchu. Wsunęła mu rękę pod koszulę i dotknęła długich włosków otaczających brodawkę. Prawie już zapomniała, jak to jest być z mężczyzną. Od paru miesięcy jej życie pełne było melodyjnych głosów i gładkich twarzy kobiet i dzieci; teraz nagle zapragnęła poczuć pod palcami szorstką skórę, twarde uda i drapiące policzki. Zagłębiła palce w jego brodzie i wpychając mu język między wargi rozwarła je. Jego ręce odnalazły jej nabrzmiałe piersi, przeszedł ją dreszcz rozkoszy i już wiedziała, co się za chwilę zdarzy, ale nie była w stanie temu zapobiec, bo chociaż oderwała się od niego gwałtownie, poczuła, jak z obu sutków trysnęły na jego dłonie strużki ciepłego mleka. Zaczerwieniła się ze wstydu.