– Wystarczy! – rzucił po francusku czyjś głos.
Jean-Pierre otworzył oczy i poprzez krew spływającą mu strumyczkami po twarzy usiłował spojrzeć na swego wybawcę, który powiedział: Wystarczy. Był nim Anatolij.
Dwaj żołnierze powoli opuścili Jean-Pierre’a na podłogę. Ciało paliło go, jakby trawił je ogień. Każdy ruch był straszliwą torturą. Każda kość zdawała się być złamana, genitalia zgruchotane, a twarz potwornie spuchnięta. Otworzył usta i bluznęła z nich krew. Przełknął z wysiłkiem i wymamrotał rozbitymi wargami:
– Za co… za co mi to zrobili?
– Dobrze wiesz, za co – odparł Anatolij.
Jean-Pierre wolno pokręcił głową na boki, usiłując ratować się przed popadnięciem w szaleństwo.
– Ryzykowałem dla was życiem… dałem z siebie wszystko… za co?
– Zastawiłeś pułapkę – powiedział Anatolij. – Przez ciebie zginęło dzisiaj osiemdziesięciu jeden ludzi.
Desant musiał się nie udać, dotarło do Jean-Pierre’a, i nie wiadomo dlaczego jego za to winią.
– Nie – jęknął – to nie ja…
– Spodziewałeś się, że zanim pułapka spełni swoje zadanie, będziesz daleko stąd – ciągnął Anatolij. – Ale nie przewidziałeś, że wsadzę cię do helikoptera i zabiorę ze sobą. No i jesteś tutaj, żeby ponieść karę – a będzie ona pełna bólu i bardzo przedłużona w czasie. – Odwrócił się do Jean-Pierre’a plecami.
– Nie – krzyknął Jean-Pierre. – Zaczekaj! Anatolij odwrócił się.
Pomimo przejmującego bólu ze wszystkich sił starał się zebrać myśli.
– Przyjechałem tutaj… ryzykowałem życiem… przekazywałem ci informacje o konwojach… atakowaliście te konwoje… wyrządziliście o wiele więcej szkód, niż kosztuje was strata tych osiemdziesięciu jeden ludzi… to nielogiczne, zupełnie nielogiczne. – Zmobilizował całą siłę woli, by sformułować jedno składne zdanie. – Gdybym wiedział o pułapce, ostrzegłbym was wczoraj i błagał o litość.
– To skąd wiedzieli, że zaatakujemy dzisiaj wioskę?
– Musieli się domyślić…
– Na jakiej podstawie?
Jean-Pierre wysilił skołowany mózg.
– Czy Skabun zostało zbombardowane?
– Chyba nie.
No właśnie, uświadomił sobie Jean-Pierre; ktoś odkrył, że nie było żadnego bombardowania.
– Trzeba je było zbombardować – wymamrotał. Anatolij zamyślił się.
– Ktoś tam jest bardzo dobry w kojarzeniu faktów – wycedził przez zęby. To Jane, pomyślał Jean-Pierre i przez sekundę zapalał do niej nienawiścią.
– Czy Ellis Thaler ma jakieś znaki szczególne? – zapytał Anatolij.
Jean-Pierre bardzo pragnął zemdleć, ale bał się, że wtedy znowu oberwie.
– Tak – wyjęczał zbolałym głosem. – Wielką bliznę w kształcie krzyża na plecach.
– A wiec to on – stwierdził niemal szeptem Analolij.
– Kto?
– John Michael Raleigh, wiek trzydzieści cztery lata, urodzony w New Jersey, najstarszy syn przedsiębiorcy budowlanego. Został wyrzucony z uniwersytetu kalifornijskiego w Berkeley i dosłużył się stopnia kapitana amerykańskiej piechoty morskiej. Od roku 1972 pracuje w CIA. Stan cywilny: raz rozwiedziony, jedno dziecko, miejsce pobytu rodziny objęte ścisłą tajemnicą. – Anatolij machnął ręką, jakby opędzał się od takich nieistotnych szczegółów. – Nie ma wątpliwości, że to on podłożył mi dzisiaj nogę w Darg. Jest inteligentny i bardzo niebezpieczny. Gdybym ze wszystkich agentów imperialistycznego Zachodu miał wybierać tego, którego chciałbym dostać w swoje ręce, wybrałbym jego. Przez ostatnie dziesięć lat wyrządził nam niepowetowane szkody przy co najmniej trzech okazjach. W zeszłym roku zniszczył w Paryżu sieć, której montowanie kosztowało nas ponad siedem lat żmudnej pracy. To on zdemaskował rok wcześniej agenta, którego zainstalowaliśmy w amerykańskich Tajnych Służbach w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym – człowieka, który pewnego dnia mógłby dokonać zamach u na prezydenta. A teraz – teraz mamy go tutaj.
Klęcząc na podłodze i obejmując ramionami swe zmaltretowane ciało, Jean- Pierre opuścił głowę na piersi i zrozpaczony zamknął oczy – przez cały czas nie miał pojęcia, w czym bierze udział, i stając beztrosko w szranki przeciwko wielkim mistrzom tej bezlitosnej gry był jak nagie dziecko w jaskini lwów.
A robił sobie takie nadzieje. Łudził się, że pracując w pojedynkę zada afgańskiemu ruchowi oporu cios, po którym ten już się nic podniesie. Że zmieni bieg historii tym rejonie kuli ziemskiej. Że weźmie odwet na kołtuńskich władcach
Zachodu – pognębi i wpędzi w konsternację system, który zdradził i zabił jego ojca. Ale zamiast cieszyć się teraz tryumfem, smakował gorycz klęski. W ostatniej chwili wyrwano mu to wszystko z rąk – a zrobił to Ellis.
Usłyszał dochodzący gdzieś z oddali głos Anatolija:
– Nie mamy pewności, czy osiągnął u rebeliantów wszystko, co chciał. Nie znamy szczegółów, ale wystarczy, że wiemy z grubsza, o co chodzi: pakt zjednoczeniowy zawarty pomiędzy przywódcami band w zamian za amerykańską broń. Takie coś może przedłużyć rebelię o wiele lat. Musimy temu zapobiec, zanim zacznie dochodzić do skutku.
Jean-Pierre otworzył oczy i podniósł wzrok na Anatolija.
– Jak?
– Musimy pojmać tego człowieka, zanim zdoła wrócić do Stanów Zjednoczonych. Wtedy nikt się nie dowie, że doprowadził do podpisania traktatu, rebelianci nigdy nie dostaną broni i cała intryga spali na panewce.
Pomimo bólu Jean-Pierre słuchał zafascynowany – czyżby istniała jeszcze szansa doprowadzenia zemsty do skutku?
– Pojmanie go skompensowałoby niemal fakt wymknięcia się Masuda z obławy – ciągnął Anatolij i pobudzone nową nadzieją serce Jean-Pierre’a zabiło żywiej. – Nie tylko zneutralizowalibyśmy jednego z najniebezpieczniejszych agentów, jakim dysponują imperialiści. Pomyśl tylko: realny, żywy człowiek CIA pojmany tutaj, w Afganistanie… Od trzech lat amerykańska machina propagandowa rozgłasza, że afgańscy bandyci to bojownicy o wolność, prowadzący heroiczną walkę Dawida z Goliatem przeciwko potężnemu Związkowi Radzieckiemu. Teraz mamy dowód tego, co cały czas sygnalizujemy – że Masud i reszta są jedynie lokajami amerykańskiego imperializmu. Możemy wytoczyć Ellisowi proces…
– Ale zachodnie gazety wszystkiemu zaprzeczą – podsunął Jean-Pierre. – Kapitalistyczna prasa…
– A co tam Zachód! My chcemy wywrzeć wrażenie na krajach niezaangażowanych, na niezdecydowanych państwach Trzeciego Świata, a zwłaszcza na narodach muzułmańskich.
Możliwe, uświadomił sobie Jean-Pierre, że uda się to obrócić w tryumf i byłby to wciąż jego własny tryumf, gdyż to on powiadomił Rosjan o obecności agenta
CIA w Dolinie Pięciu Lwów.
– Powiedz mi teraz – zwrócił się do niego Anatolij – gdzie dziś wieczorem przebywa Ellis?
– Zmienia cały czas miejsce pobytu towarzysząc Masudowi – powiedział Jean-Pierre. Łatwiej było mówić o schwytaniu Ellisa, niż tego dokonać; namierzenie Masuda zajęło Jean-Pierre’owi cały rok.
– Nie widzę powodu, dla którego miałby dalej przebywać z Masudem – powiedział Anatolij. – Ma jakąś bazę wypadową?
– Tak. Teoretycznie mieszka przy rodzinie w Bandzie. Ale rzadko tam przebywa.
– Niemniej jest to miejsce, od którego trzeba zacząć.
No tak, oczywiście, pomyślał Jean-Pierre. Jeśli nawet Ellisa nie ma w Bandzie, ktoś z mieszkańców może wiedzieć, dokąd się udał… Ktoś taki jak Jane. Gdyby Anatolij rozpoczął poszukiwania Ellisa od Bandy mógłby przy okazji odnaleźć Jane. Ból jakby zelżał, gdy Jean-Pierre uświadomił sobie, że za jednym zamachem może zrealizować swoja zemstę pojmać Ellisa, który ukradł mu tryumf, i sprowadzić do siebie Jane z Chantal.
– Mam lecieć z tobą do Bandy? – spytał. Anatolij zastanowił się.
– Chyba tak. Znasz wioskę i ludzi – możesz się tam przydać.
Jean-Pierre podźwignął się z podłogi, zaciskając zęby z przeszywającego mu krocze bólu.
– Kiedy ruszamy?
– Natychmiast – warknął Anatolij.
ROZDZIAŁ 14
Ellis śpieszył się na pociąg i cały był w nerwach, chociaż wiedział, że to tylko sen. Najpierw nie mógł znaleźć miejsca na zaparkowanie samochodu – prowadził hondę Gill – potem nie mógł trafić do kas biletowych. Postanowił wsiąść do pociągu bez biletu i zaczął się przepychać przez zbity tłum wypełniający halę dworcową Grand Central Station. W tym momencie przypomniał sobie, że śniło mu się to już kilka razy, i to całkiem niedawno, i w żadnym z tych snów nie zdążył na pociąg. Budził się z nich zawsze z nieznośnym wrażeniem, że całe szczęście przeszło mimo niego i nigdy już nie wróci. Teraz też się tego bał. Torował sobie drogę przez tłum z coraz większą brutalnością i w końcu dotarł do bramki. To tutaj stał ostatnio patrząc na znikające w dali światła pociągu, ale dzisiaj skład stał jeszcze na peronie. Podbiegł i wskoczył do wagonu w chwili, gdy pociąg ruszał. Był pijany z radości, że zdążył. Zajął miejsce i wcale nie wydało mu się dziwne, że znalazł się w śpiworze z Jane. Za oknami wagonu, nad Doliną Pięciu Lwów wstawał świt.
Nie było wyraźnej granicy między snem a jawą. Pociąg rozpływał się stopniowo, aż w końcu pozostał tylko śpiwór, Dolina, Jane i uczucie radości. W jakimś momencie tej krótkiej nocy zasunęli śpiwór i leżeli teraz bardzo blisko siebie, niezdolni niemal do żadnego ruchu. Czuł na szyi ciepły oddech Jane, a jej powiększone piersi rozpłaszczały się o jego żebra. Uciskały go jej kości, jej biodra, kolano, łokieć, stopa, ale lubił to. Jak pamiętał, zawsze sypiali blisko siebie. Starodawne łoże w paryskim mieszkaniu Jane było zresztą za małe, aby można było inaczej. Jego łóżko było większe, ale w nim także leżeli przytuleni. Twierdziła zawsze, że napastuje ją w nocy, ale rano nigdy tego nie pamiętał.
Dawno już nie przespał całej nocy z kobietą. Spróbował sobie przypomnieć, kim była ta ostatnia, i doszedł do wniosku, że właśnie Jane: dziewczyny, które sprowadzał do swojego mieszkania w Waszyngtonie, nigdy nie zostawały na śniadanie.
Jane była ostatnią i jedyną kobietą, z którą uprawiał tak nieskrępowany seks. Przebiegł w myślach rzeczy, jakie wyprawiali tej nocy, i poczuł, że dostaje wzwodu.