Выбрать главу

– Warto było.

– Ten młody facet to Rahmi Coskun – powiedział Ellis. Śpieszył się, bo był jeszcze ktoś, komu chciał to wszystko opowiedzieć. – Rahmi i jego grupa dokonała kilka miesięcy temu zamachu bombowego na Turkish Airlines, przedtem zaś zamordowała attaché ambasady tureckiej. Jeśli zgarniecie całą grupę, to możecie być pewni, że znajdziecie jakiś dowód nadający się do przedłożenia sądowi.

– Jeśli nie, to francuska policja już ich nakłoni do zwierzeń.

– Tak. Daj mi ołówek, to zapiszę ci nazwiska i adresy.

– Daruj to sobie – powiedział Bill. – Zdasz mi szczegółową relację w ambasadzie.

– Nie jadę do ambasady.

– John, nie rozwalaj mi całego programu.

– Podam ci te nazwiska i w ten sposób będziesz miał w ręku wszystkie najistotniejsze informacje, na wypadek gdyby po południu przejechał mnie jakiś zwariowany francuski taksówkarz. Jeśli przeżyję do jutra, wpadnę rano do ciebie i dorzucę parę szczegółów.

– Po co to odwlekać?

– Jestem umówiony na lunch.

Bill wzniósł oczy do nieba.

– Chyba jesteśmy ci to winni – powiedział niechętnie.

– Tak właśnie myślałem.

– Kto to jest?

– Jane Lambert. Jej nazwisko figurowało na liście, którą mi wręczyłeś na wstępnej odprawie.

– Pamiętam. Powiedziałem ci wtedy, że jeśli wkradniesz się w jej łaski, to przedstawi cię każdemu obłąkanemu lewakowi, każdemu arabskiemu terroryście, każdemu sympatykowi grupy Baader-Meinhof i każdemu awangardowemu poecie w Paryżu.

– I miałeś rację, tylko że ja się w niej zakochałem.

Bill miał minę bankiera z Connecticut, któremu oznajmiono właśnie, że jego syn zamierza się ożenić z córką czarnego milionera – nie wiedział czy się żachnąć, czy przyklasnąć.

– A to dopiero! Jaka ona naprawdę jest?

– Sama nie jest zwariowana, chociaż ma kilku zwariowanych przyjaciół. Co ja ci mogę o niej powiedzieć? Śliczna jak obrazek, inteligentna jak nie wiem co i uparta jak osioł. Po prostu cudowna. Jest kobietą, której szukałem przez całe życie.

– No nic, rozumiem, dlaczego wolisz czcić swój tryumf z nią, a nie ze mną. Co zamierzasz?

Ellis uśmiechnął się. – Otworzę butelkę wina, usmażę dwa steki, powiem jej, że utrzymuję się z łapania terrorystów i poproszę ją o rękę.

ROZDZIAŁ 2

Jean-Pierre nachylił się nad stolikiem w kantynie i utkwił w siedzącej naprzeciwko brunetce współczujący wzrok.

– Chyba wiem, co czujesz – powiedział ciepło. – Pamiętam, jak sam byłem załamany pod koniec pierwszego roku medycyny. Masz wtedy wrażenie, że zaserwowano ci więcej informacji, niż jest w stanie wchłonąć jeden mózg i po prostu nie masz pojęcia, jak zdołasz przyswoić sobie to wszystko, aby pomyślnie przebrnąć przez egzaminy.

– Właśnie tak – przyznała dziewczyna kiwając energicznie głową. Była bliska płaczu.

– To dobry znak – pocieszył ją. – To znaczy, że jesteś na fali. Ludzie, którzy oblewają, rekrutują się z tych, co się nie przejmują.

Jej brązowe oczy zwilgotniały z wdzięczności.

– Naprawdę tak uważasz?

– Jestem tego pewien.

Spojrzała na niego z uwielbieniem. Wolałaby zjeść mnie, a nie swój lunch, pomyślał. Zmieniła nieznacznie pozycję i spod rozchylającego się sweterka wyjrzała koronkowa lamówka biustonosza. Jean-Pierre napalił się natychmiast. We wschodnim skrzydle szpitala mieścił się magazynek pościeli, nigdy nie używany po mniej więcej dziewiątej trzydzieści rano. Jean-Pierre nieraz z niego korzystał. Można się było tara zamknąć od wewnątrz i położyć na miękkim stosie czystych prześcieradeł…

Brunetka westchnęła, nadziała na widelec kawałek steku, wsunęła go do ust i kiedy zaczęła żuć, Jean-Pierre’owi natychmiast przeszło całe zainteresowanie dziewczyną. Nie cierpiał widoku jedzących ludzi. Prawdę mówiąc, jedynie ćwiczył, by udowodnić sobie, że nadal potrafi to robić – wcale nie chciał jej uwodzić. Była bardzo ładna z tymi falującymi włosami i ciepłą, śródziemnomorską karnacją skóry, przy tym wspaniale zbudowana, ale Jean-Pierre nie miał ostatnio zacięcia do przypadkowych podbojów. Jedyną dziewczyną, która potrafiła go zafascynować na dłużej niż kilka sekund, była Jane Lambert – a z nią nawet się jeszcze nie całował.

Odwrócił oczy od brunetki i zaczął błądzić znudzonym wzrokiem po szpitalnej kantynie. Nie dostrzegł nikogo znajomego. Sala była niemal pusta: jadł lunch wcześnie, bo pracował na porannym dyżurze.

Mijało właśnie sześć miesięcy od chwili, kiedy w tłumie gości na koktajlu, wydanym z okazji ukazania się nowej książki z dziedziny ginekologii feministycznej, ujrzał uderzająco ładną twarz Jane. Tłumaczył jej, że nie ma czegoś takiego, jak medycyna feministyczna, jest tylko medycyna dobra i medycyna zła. Odparła, że nie ma czegoś takiego, jak matematyka chrześcijańska, a mimo to trzeba było takiego heretyka jak Galileusz, aby dowieść, że Ziemia krąży dookoła Słońca.

– Masz rację! – wykrzyknął Jean-Pierre w swój najbardziej rozbrajający sposób i tak zostali przyjaciółmi.

Była jednak odporna, jeśli nie zupełnie nieczuła, na jego wdzięki. Lubiła go, ale była chyba oddana Ellisowi, chociaż ten Amerykanin był od niej sporo starszy. Czyniło ją to w oczach Jean-Pierre’a jeszcze bardziej godną pożądania. Gdyby tak Ellis zszedł ze sceny – wpadł pod autobus albo coś w tym rodzaju… Ostatnio opór Jane zaczął jakby słabnąć – a może było to tylko jego pobożne życzenie?

– Czy to prawda, że jedziesz na dwa lata do Afganistanu? – spytała brunetka.

– Prawda.

– Dlaczego?

– Chyba dlatego, że wierzę w wolność. A poza tym nie po to studiowałem, żeby teraz zakładać bajpasy otłuszczonym bogaczom. – Kłamstwa automatycznie spływały z jego ust.

– Ale po co aż na dwa lata? Ludzie jadą tam zwykle na trzy do sześciu miesięcy, góra na rok. Dwa lata to jak cała wieczność.

– Czyżby? – Jean-Pierre uśmiechnął się z przymusem. – Widzisz, w krótszym okresie trudno dokonać czegoś naprawdę znaczącego. Wysyłanie tam lekarzy na krótkie turnusy jest działaniem wysoce nieefektywnym. Rebeliantom potrzeba swego rodzaju stałej opieki medycznej, szpitali nie zmieniających z roku na rok swojej siedziby i przynajmniej częściowo obsadzonych przez stały personel. Na razie wygląda to tak, że połowa tych ludzi nie wie, dokąd zwozić chorych i rannych. Poza tym nie przestrzegają zaleceń lekarzy, ponieważ nie mają kiedy poznać ich na tyle, by zacząć im ufać, no i nikt nie ma czasu na prowadzenie oświaty zdrowotnej. A opłacenie przejazdu ochotników do kraju przeznaczenia i z powrotem czyni ich „bezpłatne” usługi dosyć kosztownymi. – Jean-Pierre włożył w tę przemowę tyle wysiłku, że sam niemal sobie uwierzył i zapomniał na chwilę o prawdziwym motywie swojego wyjazdu do Afganistanu i o rzeczywistej przyczynie, zmuszającej go do pozostania tam przez dwa lata.

– Kto zamierza świadczyć bezpłatnie swoje usługi? – rozległ się czyjś głos za jego plecami.

Odwrócił się i zobaczył drugą parę z tacami zastawionymi jedzeniem: Valerię, która tak jak on była internistką, oraz jej przyjaciela, radiologa. Przysiedli się do Jean-Pierre’a i brunetki.

– Jean-Pierre jedzie do Afganistanu, żeby leczyć partyzantów – odpowiedziała na pytanie Valerii brunetka.

– Naprawdę? – Valeria była zaskoczona. – Słyszałam, że dostałeś cudowną propozycję pracy w Houston.

– Odrzuciłem ją.

– Ale dlaczego? – Valeria była poruszona.

– Doszedłem do wniosku, że ważniejsze jest ratowanie życia bojowników o wolność, natomiast paru teksańskich milionerów więcej czy mniej nie robi wielkiej różnicy.

Radiolog nie był zafascynowany Jean-Pierre’em w takim stopniu jak jego przyjaciółka.

– Źle na tym nie wyjdziesz – mruknął przełknąwszy porcję ziemniaków. – Żadnych kłopotów z załapaniem się po powrocie na ten sam etat – nie będziesz przecież zwykłym lekarzem, lecz lekarzem bohaterem.

– Tak uważasz? – spytał chłodno Jean-Pierre. Nie był zachwycony obrotem, jaki przybierała dyskusja.

– W zeszłym roku wyjechało do Afganistanu dwóch ludzi z tego szpitala – ciągnął radiolog. – Po powrocie dostali wspaniałe angaże. Jean-Pierre uśmiechnął się wyrozumiale.

– Dobrze wiedzieć, że jeśli uda mi się przeżyć, nie zostanę na bruku.

– Spodziewam się! – oburzyła się brunetka. – Po takim poświęceniu!

– A co na to twoi rodzice? – zainteresowała się Valeria.

– Matka aprobuje moją decyzję – powiedział Jean-Pierre. Oczywiście, że aprobowała: sama przecież kochała bohatera. Jean-Pierre potrafił sobie wyobrazić, co powiedziałby jego ojciec o młodym lekarzu idealiście, który ma zamiar pracować dla afgańskich partyzantów. Socjalizm nie oznacza wcale, że każdy może robić, co mu się żywnie podoba – powiedziałby ochrypłym, podnieconym głosem, a jego twarz zaczerwieniłaby się z lekka. Kim według ciebie są ci rebelianci? Są bandytami żerującymi na przestrzegających prawa wieśniakach. Socjalizmowi trzeba utorować drogę likwidując feudalne struktury. Tu walnąłby ogromną pięścią w stół. Żeby zrobić suflet, trzeba najpierw rozbić jajka – żeby wprowadzić socjalizm, trzeba przedtem rozbić parę głów! Nie denerwuj się, tato, ja to wszystko wiem.

– Ojciec nie żyje – dodał Jean-Pierre. – Ale sam był bojownikiem o wolność. Podczas wojny działał w ruchu oporu.

– Co tam robił? – spytał sceptyczny radiolog, ale Jean-Pierre nie zdążył mu już odpowiedzieć, bo w tym momencie ujrzał idącego przez kantynę i pocącego się w swym odświętnym garniturze Raoula Clermonta, wydawcę pisma „La

Revolte”. Co, u diabła, robi ten tłusty dziennikarz w szpitalnej stołówce?

– Muszę zamienić z tobą słówko – oznajmił bez wstępów Raoul. Nie mógł złapać tchu.

Jean-Pierre wskazał mu krzesło.

– Raoul…

– To pilne – przerwał mu Raoul i wyszło to tak, jakby nie życzył sobie, aby pozostali usłyszeli jego nazwisko.

– A może zjesz z nami lunch? Potem spokojnie sobie porozmawiamy.

– Żałuję, ale nie mogę.