Pośpiesznemu pożegnaniu towarzyszyły łzy. Jane została wyściskana przez Zaharę, starą Rabię, a nawet Halimę, żonę Mohammeda. Gorzkim akcentem było pojawienie się Abdullaha, który przed samym ich odjazdem przeparadował obok nich popędzając przed sobą swoją rodzinę i tylko splunął na ziemię. W chwilę później wróciła jednak jego żona – wyglądała na wystraszoną, ale zdecydowaną – i wcisnęła Jane w rękę prezent dla Chantaclass="underline" prymitywną, szmacianą lalkę z miniaturowym szalem i woalką.
Jane uścisnęła i ucałowała Farę, która była niepocieszona. Dziewczyna miała trzynaście lat: wkrótce będzie mogła obdarować swymi uczuciami męża. Za rok lub dwa wyjdzie za mąż i przeniesie się do domu teściów. Urodzi ośmioro czy dziesięcioro dzieci, z czego połowa dożyje może więcej niż pięciu lat. Jej córki powychodzą za mąż i opuszczą dom, a ci synowie, którzy ujdą z życiem z wojny, pożenią się i sprowadzą swoje żony. W końcu, gdy rodzina za bardzo się rozrośnie, dom zaczną opuszczać synowie i wnuki, by na własną rękę dalej przedłużać ród. Wtedy Fara zostanie akuszerką, jak jej babka Rabia. Mam nadzieję, pomyślała Jane, że zapamięta choć trochę z lekcji, których jej udzieliłam.
Alishan i Shahazi uściskali Ellisa i uciekinierzy ruszyli w drogę żegnani okrzykami „Bóg z wami!”. Dzieciaki z wioski towarzyszyły im do zakrętu rzeki. Jane zatrzymała się tam i obejrzała. Patrzyła przez chwilę na małe skupisko glinianych chat, które przez rok było jej domem. Wiedziała, że nigdy tu nie wróci, ale czuła, że jeżeli przeżyje, będzie opowiadać historię Bandy swoim wnukom. Szli spiesznie brzegiem rzeki. Jane przyłapała się na tym, że wytęża słuch, aby usłyszeć nadlatujące helikoptery. Kiedy Rosjanie zaczną ich szukać? Czy licząc na szczęśliwy traf wyślą tylko kilka helikopterów, czy też poświęcą więcej czasu na zorganizowanie szeroko zakrojonych poszukiwań? Nie wiedziała, co byłoby lepsze.
W niecałą godzinę dotarli do Dash-i-Rewat, „Równiny z Fortem”, ładnej wioski, której chaty z ocienionymi podwórkami rozrzucone były wzdłuż północnego brzegu rzeki. Tutaj kończył się szlak dla wozów – pełna dziur kręta ścieżka z rodzaju tych, które raz widać, raz nie, w Dolinie Pięciu Lwów uchodząca za drogę. Każdy pojazd kołowy wystarczająco solidny, by przetrzymać jazdę tą drogą, tu musiał się już zatrzymać, wioska robiła więc niezły interes na handlu końmi. Wymieniony w nazwie wioski fort znajdował się w bocznej dolinie i spełniał teraz rolę więzienia, w którym partyzanci trzymali kilku żołnierzy armii rządowej, ze dwóch Rosjan i czasami jakiegoś złodzieja. Jane była tam kiedyś, wezwana do wynędzniałego nomada z zachodniej pustyni, którego siłą wcielono do rządowej armii; zdezerterował, gdy nabawił się zapalenia płuc podczas mroźnej kabulskiej zimy. Przed przyjęciem w szeregi partyzantów musiał przejść „reedukację”.
Było południe, ale żadne z nich nie chciało zatrzymać się na posiłek. Mieli nadzieję dotrzeć przed zmrokiem do Saniz, oddalonego o dziesięć mil stąd w kierunku wylotu Doliny; i chociaż w płaskim terenie dziesięć mil nie było duża odległością, tutaj pokonanie ich mogło zająć wiele godzin.
Ostatni odcinek drogi wił się pomiędzy chatami stojącymi na północnym brzegu rzeki. Południowy brzeg stanowiło wysokie na dwieście stóp urwisko. Ellis prowadził konia, a Jane niosła Chantal we własnoręcznie wykonanym nosidełku, które umożliwiało karmienie małej bez zatrzymywania się. Wioska kończyła się przy młynie wodnym, u wylotu bocznej doliny zwanej Rewat, którędy wiodła droga do więzienia. Gdy minęli to miejsce, nie mogli już iść tak szybko. Teren zaczął się wznosić, początkowo łagodnie, potem coraz bardziej stromo. Wspinali się uparcie w gorących promieniach słońca. Jane nakryła sobie głowę swoją pattu, brązową derką noszoną tutaj przez wędrowców. Chantal ocieniało nosidełko, a Ellis miał na głowie czapkę chitrali, którą dostał w podarunku od Mohammeda. Kiedy dotarli do szczytu przełęczy, Jane z satysfakcją stwierdziła, że nawet się zbytnio nie zasapała. Nigdy w życiu nie była jeszcze w tak dobrej kondycji i chyba już nie będzie. Ellis natomiast nie tylko dyszał ciężko, ale i pocił się. Był w zasadzie wysportowany, ale nie nawykł jak ona do tak długich pieszych marszów. Przez chwilę poczuła się bardzo z siebie dumna, ale zaraz przypomniała sobie, że nie dalej jak dziewięć dni temu Ellis odniósł dwie rany postrzałowe.
Za przełęczą szlak biegł górskim zboczem, wysoko nad Doliną Pięciu Lwów. Rzeka płynęła tutaj leniwie. W głębszych miejscach i tam, gdzie powierzchnia jej była wygładzona, woda miała jasnozielone zabarwienie – kolor szmaragdów wydobywanych w okolicy Dash-i-Rewat i wywożonych na sprzedaż do Pakistanu. Wyczulone ucho Jane wyłowiło odległy ryk nadlatujących samolotów. Wystraszyła się: tu, na tym nagim szczycie, nie było się nawet gdzie schować. Naszła ją nagle irracjonalna pokusa, aby skoczyć z urwiska do płynącej sto stóp niżej rzeki. Wkrótce okazało się, że to tylko dywizjon odrzutowców lecących zbyt wysoko, aby kogokolwiek na ziemi zauważyć. Mimo to Jane ciągle wypatrywała drzew, krzaków i jam, w których w razie potrzeby mogliby się ukryć. Jakiś wewnętrzny, natrętny głos podpowiadał jej: Nie musisz się tak poświęcać, w każdej chwili możesz zrezygnować i wrócić do męża. Wiedziała jednak doskonale, że były to czysto akademickie rozważania.
Ścieżka pięła się wciąż pod górę, lecz już trochę łagodniej, mogli więc przyśpieszyć kroku. Co milę lub dwie przegradzały im drogę strumienie, które spływały z bocznych dolin, by w końcu zasilić główną rzekę: szlak zbaczał wtedy do brodu albo kładki. Ellis musiał tam siłą wciągać oporną Maggie do wody, a Jane pomagała mu w tym pokrzykując i rzucając w szkapę kamieniami.
Przez całą długość wąwozu wysoko ponad rzeką ciągnął się urwiskiem kanał irygacyjny. Jego zadaniem było powiększenie obszaru równiny zdatnego pod uprawy. Jane zastanawiało, kiedy w historii Doliny mógł być taki okres, w którym dostatecznie długo panował pokój i dysponowano wystarczającą liczbą ludzi, by zrealizować tak skomplikowany i pełen rozmachu projekt. Prawdopodobnie od tamtej chwili minęły setki lat.
Wąwóz się zwęził i w rzece płynącej jego dnem pojawiało się coraz więcej granitowych głazów. W wapiennych skałach widać było wiele jaskiń. Jane pomyślała od razu, że mogą w razie czego posłużyć za kryjówkę. Krajobraz stał się ponury i Doliną powiał zimny wiatr. Zadygotała pomimo świecącego słońca. Skalisty teren i strome urwiska cieszyły się powodzeniem u ptaków, w których rozpoznała azjatyckie sroki.
Wreszcie wąwóz przeszedł w kolejną równinę. Daleko na wschodzie Jane zobaczyła pasmo wzgórz, a ponad nimi ośnieżone szczyty Nurystanu. O mój Boże, pomyślała, to tam idziemy. Ogarnął ją strach.
Na równinie wyrastało małe skupisko nędznych chat.
– To chyba tu – powiedział Ellis. – Jesteśmy w Saniz.
Wkroczyli na równinę rozglądając się za meczetem lub kamienną chatą dla wędrowców. Kiedy doszli do pierwszego z domów, wyszedł z niego mężczyzna i Jane rozpoznała przystojną twarz Mohammeda. Był równie zaskoczony jak ona. Jej zaskoczenie ustąpiło miejsca przerażeniu na myśl, że będzie musiała powiedzieć mu o śmierci syna.
Ellis dał jej trochę czasu na zebranie myśli pytając Mohammeda w dari:
– Co ty tu robisz?
– Masud tu jest – odparł Mohammed. Jane zorientowała się, że musi się tu znajdować kryjówka partyzantów. – Ale co wy tu robicie? – spytał zaraz.
– Idziemy do Pakistanu.
– Tędy? – jego twarz spoważniała. – Co się stało?
Jane wiedziała, że to ona musi mu powiedzieć, znają się przecież dłużej.
– Przynosimy złe wieści, przyjacielu Mohammedzie. Do Bandy przyszli Rosjanie. Zabili siedmiu mężczyzn… i dziecko… – Domyślił się, co chciała mu powiedzieć. Widząc ból malujący się na jego twarzy, omal się nie rozpłakała. – Tym dzieckiem był Mousa – dokończyła.
Mohammed usiłował nie dać poznać po sobie, jakim wstrząsem była dla niego ta wiadomość.
– Jak umarł mój syn? – spytał.
– Ellis go znalazł – powiedziała Jane.
Ellis poszukał w pamięci potrzebnych mu słów narzecza dari i powiedział:
– Zginął… z nożem w ręku, krew na nożu. Oczy Mohammeda rozszerzyły się.
– Opowiedzcie mi wszystko.
Ponieważ Jane lepiej znała język, wzięła to na siebie.
– Rosjanie przylecieli o świcie – zaczęła. – Szukali mnie i Ellisa. Byliśmy na zboczu, wiec nas nie znaleźli. Pobili Alishana, Shahaziego i Abdullaha, ale ich nie zabili. Potem znaleźli jaskinię. Było tam siedmiu rannych mudżahedinów, a z nimi Mousa, który miał przybiec do wioski po pomoc, gdyby któryś z rannych potrzebował jej w nocy. Kiedy Rosjanie odeszli, Ellis poszedł do jaskini. Wszyscy mężczyźni nie żyli i Mousa również…
– Jak? – przerwał jej Mohammed. – Jak go zabito? Jane popatrzyła na Ellisa.
– Z kałasznikowa – powiedział Ellis używając słowa, które nie wymagało tłumaczenia i wskazując na serce, by pokazać, gdzie trafił pocisk.
– Próbował pewnie bronić rannych – dodała Jane – gdyż na ostrzu jego noża była krew.
Mohammed aż pokraśniał z dumy, mimo iż w oczach kręciły mu się łzy.
– Zaatakował ich – dorosłych mężczyzn uzbrojonych w karabiny – rzucił się na nich z nożem! Z nożem, który mu podarował ojciec! Jednoręki chłopiec jest teraz na pewno w niebie wojowników.
Śmierć poniesiona w świętej wojnie była dla muzułmanina największym z możliwych zaszczytów, przypomniało się Jane. Mały Mousa stanie się pewno jakimś pomniejszym świętym. Rada była, że chociaż to będzie pociechą dla Mohammeda, ale jednocześnie nie mogła uwolnić się od gorzkiej refleksji, że tak właśnie ludzie prowadzący wojny uspokajają swoje sumienia – głosząc chwałę poległych.
Ellis, nic nie mówiąc, uściskał uroczyście Mohammeda.
Jane przypomniała sobie nagle o fotografiach. Miała kilka zdjęć Mousy. Afgańczycy uwielbiali fotografie. Mohammed będzie na pewno uradowany mając zdjęcie syna. Otworzyła torbę przytroczoną do grzbietu Maggie, pogrzebała wśród lekarstw i znalazła kartonowe pudło z polaroidowskimi fotografiami. Wyjęła jedno ze zdjęć przedstawiających Mousę i zapięła torbę z powrotem. Wręczyła zdjęcie Mohammedowi.