Выбрать главу

– Idź! – burknął Jean-Pierre. – Jeśli nie chcesz, żeby zobaczyła mnie twoja rodzina, zatrzymaj ich przez kilka minut w chacie.

Abdullah miał przez chwilę taką minę, jakby oburzyło go, że ktoś śmie wydawać mu rozkazy, ale doszedł zapewne do wniosku, że stoi nie po tej stronie pistoletu, aby pozwolić sobie na protesty i oddalił się spiesznie.

Czy zbiegowie rzeczywiście zginą w Nurystanie, jak z taką satysfakcją przepowiadał Abdullah?, zastanowił się Jean-Pierre. Nie o to mu chodziło. Nie zaspokoiłoby to ani jego żądzy zemsty, ani nie przyniosłoby mu satysfakcji. Chciał odzyskać córkę. Pragnął Jane żywej, zdanej na jego łaskę i niełaskę. Chciał, by Ellis cierpiał ból i poniżenie.

Poczekał, aż Abdullah dotrze do domu, po czym naciągnął kaptur na twarz i zawiedziony ruszył pod górę. Mijając chatę mułły odwrócił głowę na wypadek, gdyby wyjrzało stamtąd któreś z dzieci.

Anatolij czekał na niego na polance przed jaskiniami. Wyciągnął rękę po broń.

– No i? – spytał.

Jean-Pierre oddał pistolet.

– Wymknęli się nam – powiedział. – Opuścili Dolinę.

– Nie mogą nam się wymknąć – warknął ze złością Anatolij. – Dokąd poszli?

– Do Nurystanu – Jean-Pierre wskazał w kierunku helikopterów – Czy nie czas na nas?

– W helikopterze nie można rozmawiać.

– A jeśli nadejdą wieśniacy…

– Do diabła z wieśniakami! Przestań wreszcie trząść portkami! Co oni robią w Nurystanie?

– Przedzierają się do Pakistanu trasą zwaną Maślanym Szlakiem.

– Skoro wiemy, którędy idą, możemy ich odnaleźć.

– Nie sądzę. Szlak jest jeden, ale ma liczne warianty.

– Sprawdzimy z powietrza wszystkie.

– Nie da się lecieć nad tymi ścieżkami. Ciężko będzie także iść nimi bez tutejszego przewodnika.

– Mamy mapy…

– Jakie mapy? – spytał Jean-Pierre. – Te, które u ciebie widziałem, nie są wcale lepsze od moich amerykańskich, a i na nich, choć to najlepsze z istniejących, nie ma tego szlaku i niektórych przełęczy. Nie wiesz, że są na świecie rejony nie zbadane jeszcze przez kartografów? Znajdujesz się właśnie w jednym z nich!

– Wiem, pracuję w wywiadzie, zapomniałeś? – Anatolij zniżył głos. – Zbyt łatwo się zniechęcasz, przyjacielu. Pomyśl. Skoro Ellis zdołał znaleźć przewodnika, to i ja mogę to zrobić.

Czy to możliwe, pomyślał Jean-Pierre, a głośno powiedział:

– Ale nie wiadomo, którą z tras wybrali.

– Przypuśćmy, że jest ich w sumie dziesięć. Potrzebujemy więc dziesięciu przewodników, którzy poprowadzą dziesięć grup pościgowych.

Entuzjazm Jean-Pierre’a wzrósł gwałtownie, gdy dotarło doń, że może jeszcze odzyskać Chantal i Jane oraz zobaczyć pojmanego Ellisa.

– Może nie będzie tak źle – powiedział z nowym zapałem. – Po drodze możemy zasięgać języka. Po opuszczeniu tej przeklętej Doliny na pewno natkniemy się na ludzi bardziej skorych do rozmowy. Nurystańczycy nie są tak zaangażowani w tę wojnę.

– No – rzucił Anatolij – ściemnia się. Mamy sporo roboty na tę noc. Wyruszymy z samego rana. Idziemy.

ROZDZIAŁ 17

Jane obudziła się wystraszona. Nie wiedziała, gdzie i z kim jest i czy nie znajduje się czasem w rękach Rosjan. Przez sekundę wpatrywała się w sufit lepianki zastanawiając się, czy to aby nie więzienie. Serce waliło jej jak młotem. Potem usiadła gwałtownie, zobaczyła Ellisa śpiącego z otwartymi ustami w śpiworze i wszystko sobie przypomniała: to już nie Dolina. Uciekliśmy. Rosjanie nie wiedzą, gdzie jesteśmy, i nie mogą nas znaleźć.

Położyła się z powrotem i czekała, aż rytm serca powróci do normy.

Nie podążali trasą, którą Ellis zaplanował początkowo. Zamiast iść na północ do Comar, a później na wschód doliną Comar do Nurystanu, zawrócili z Saniz na południe i skręcili na wschód w dolinę Aryu. Trasę tę zasugerował Mohammed twierdząc, że wyprowadzi ich dużo szybciej z Doliny Pięciu Lwów i Ellis się zgodził.

Wyruszyli przed świtem i przez cały dzień maszerowali pod górę. Ellis z Jane nieśli na zmianę Chantal, a Mohammed prowadził Maggie. W poradnie zatrzymali się w składającej się z kilku nędznych lepianek wiosce Aryu i kupili chleb od podejrzliwego starca z ujadającym psem. Wioska Aryu była ostatnim słupem granicznym cywilizacji. Dalej na przestrzeni wielu mil nie było już nic oprócz usianej głazami rzeki i niebotycznych nagich gór w kolorze kości słoniowej po obu stronach, i tak aż do późnego popołudnia, kiedy to znużeni dotarli do tego miejsca.

Jane znowu usiadła. Chantal leżała obok oddychając miarowo i promieniując ciepłem niczym termofor. Ellis zagrzebał się we własnym śpiworze. Mogli połączyć dwa w jeden, ale Jane obawiała się, by Ellis nie przygniótł w nocy Chantal, położyli się więc osobno i zadowolili swoją bliskością, dotykając się nawzajem raz po raz. Mohammed spał w sąsiedniej izbie.

Jane wstała ostrożnie, starając się nie obudzić małej. Naciągnęła majtki i kiedy zaczęła zakładać spodnie, poczuła ból w mięśniach pleców i nóg. Przyzwyczajona była do marszów, ale nie do całodziennych wspinaczek bez chwili wytchnienia i do tego w tak trudnym terenie.

Wzuła buty i nie zawiązując sznurowadeł wyszła przed chatę. Zimne, jaskrawe górskie światło zmusiło ją do przymrużenia oczu. Stała na wysokogórskiej hali – rozległej zielonej łące, przez którą wił się strumień. Z jednego krańca łąki wynosiły się strome góry, a do ich podnóża tuliły się kamienne chaty i zagrody dla bydła. Domy stały puste, nie było też zwierząt. Znajdowało się tu letnie pastwisko i stada krów odeszły do swoich zimowych zagród. W Dolinie Pięciu Lwów wciąż jeszcze trwało lato, ale na tej wysokości jesień przychodziła już we wrześniu.

Jane pobiegła do strumienia. Płynął dostatecznie daleko od kamiennych chat, aby mogła zdjąć ubranie bez obawy, że zgorszy Mohammeda. Wbiegła do strumienia i zanurzyła się szybko. Woda była paraliżująco zimna. Wyskoczyła natychmiast na brzeg szczękając zębami.

– Diabli nadali – wymamrotała na głos. Postanowiła, że nie będzie się myć, dopóki nie powrócą do cywilizacji.

Włożyła ubranie – mieli tylko jeden ręcznik zarezerwowany dla Chantal – i pobiegła z powrotem do chaty podnosząc po drodze z ziemi kilka patyków. Położyła je na resztkach wczorajszego ogniska i dmuchała tak długo, aż patyki zajęły się od drzemiącego w zgliszczach żaru. Wyciągnęła zmarznięte ręce i trzymała je nad płomieniem, dopóki nie poczuła, że jest jej cieplej.

Wstawiła garnek z wodą na kąpiel dla Chantal. Kiedy czekała, aż się zagrzeje, obudzili się kolejno pozostali. Najpierw Mohammed, który poszedł się zaraz umyć, później Ellis, skarżąc się, że cały jest obolały, a na końcu Chantal, której wystarczyło dać jeść, by ją zadowolić.

Jane znajdowała się w stanie dziwnej euforii. Powinnam się niepokoić, i pomyślała, zapuszczając się z dwumiesięcznym dzieckiem w ten dziki zakątek świata. Ale nie wiadomo dlaczego nad wszystkimi jej ewentualnymi obawami dominowało uczucie szczęścia. Co mnie tak uszczęśliwia? – zadała sobie pytanie i odpowiedź nasunęła się sama: bo jestem z Ellisem.

Chantal także wydawała się szczęśliwa, jakby wysysała ten stan ducha z mlekiem matki. Ostatniego wieczoru nie zdołali kupić nic do jedzenia, ponieważ pasterze bydła odeszli i nie było od kogo kupować. Mieli jednak w zapasach prowiantu trochę soli i ryżu, który ugotowali – nie bez trudności, bo na tej wysokości na zagotowanie się wody można czekać w nieskończoność. Na śniadanie została reszta zimnego ryżu. To trochę ostudziło euforię Jane.

Jadła, karmiąc jednocześnie Chantal. Później umyła i przewinęła małą. Zapasowa pielucha uprana wczoraj w strumieniu wyschła przez noc nad ogniem. Podłożyła ją Chantal, a z zasiusianą poszła nad strumień. Liczyła na to, że wiatr i ciepło końskiego ciała wysuszą ją w drodze. Co by powiedziała mama dowiedziawszy się, że jej wnuczka leży cały dzień w jednej pieluszce? Byłaby przerażona. Nieważne…

Ellis z Mohammedem objuczyli kobyłę i siłą ustawili ją we właściwym kierunku. Dzisiaj będzie gorzej niż wczoraj. Mają przeciąć pasmo górskie, które od stuleci z niniejszym lub większym skutkiem izoluje Nurystan od reszty świata. Będą się wspinać ku znajdującej się na wysokości czternastu tysięcy stóp przełęczy Aryu. Przez większość drogi będą musieli brnąć przez śnieg i lód. Spodziewali się dotrzeć jeszcze dzisiaj do wioski Linar w Nurystanie. W prostej linii to zaledwie dziesięć mil, ale będzie dobrze, jeśli dowloką się tam późnym popołudniem. Gdy ruszali w drogę, słońce przygrzewało już silniej niż rano, ale powietrze nadal było zimne. Jane założyła grube skarpety i rękawice z jednym palcem, a pod podbite futrem palto wdziała sweter. Chantal niosła w nosidełku między paltem a swetrem, rozpiąwszy górne guziki, aby mała miała czym oddychać.

Opuścili łąkę i ruszyli w górę rzeki Aryu. Krajobraz momentalnie stał się znowu surowy i wrogi. Zimne urwiska pozbawione były jakiejkolwiek roślinności.

W pewnej chwili Jane dostrzegła w oddali obozowisko nomadów – kilka namiotów rozbitych na nagim stoku. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, że w Dolinie są oprócz nich jeszcze jacyś ludzie, czy też raczej się ich obawiać. Jedyną inną żywą istotą, jaką zauważyła, był sęp brodaty, szybujący w ostrych podmuchach wiatru. Nie było tu żadnej wyraźnie wytyczonej ścieżki. Jane cieszyła się niezmiernie, że jest z nimi Mohammed. Z początku podążali brzegiem rzeki, ale kiedy ta się zwęziła i w końcu znikła pod ziemią, prowadził ich dalej z taką samą pewnością. Spytała go, skąd zna drogę, i wyjaśnił jej, że szlak wytyczają usypane co kawałek kupki kamieni. Nie zauważyła ich, dopóki jej nie pokazał.

Wkrótce stąpali już po gruncie pokrytym cienką warstwą śniegu i Jane, pomimo grubych skarpet i butów, zaczęły marznąć stopy.

Zdumiewające, że Chantal prawie się nie budziła. Co kilka godzin zatrzymywali się na parę minut odpoczynku i Jane wykorzystywała te okazje, by nakarmić małą, krzywiąc się z zimna przy wystawianiu na mróz wrażliwej piersi. Podzieliła się z Ellisem spostrzeżeniem, że według niej Chantal nadzwyczaj dobrze znosi trudy podróży.