Kiedy o zmroku opuścili z Anatolijem biuro i szli przez betonową płytę lotniska w kierunku kantyny, Jean-Pierre’a ogarnęło zniechęcenie. Zjedli marny obiad składający się z puszkowanych kiełbasek i odgrzewanych tłuczonych ziemniaków, po którym Anatolij poszedł na wódkę z jakimiś zaprzyjaźnionymi oficerami, zostawiając Jean-Pierre’a pod opieką mówiącego tylko po rosyjsku sierżanta. Rozegrali partyjkę szachów, ale – ku konsternacji Jean-Pierre’a – sierżant był w nich dla niego o wiele za dobry. Udał się wcześnie na spoczynek i leżąc z otwartymi oczyma na twardym wojskowym materacu wyobrażał sobie Jane i Ellisa razem w łóżku.
Następnego ranka obudził go Anatolij. Jego orientalna twarz rozpływała się w uśmiechach, zniknęła z niej cała irytacja i Jean-Pierre poczuł się jak niegrzeczne dziecko, któremu wybaczono, chociaż, o ile się orientował, nie uczynił nic złego. Zjedli razem w kantynie poranną owsiankę. Anatolij rozmawiał już ze wszystkimi grupami pościgowymi, z których każda zwinęła o świcie obóz i znajdowała się teraz na trasie.
– Dzisiaj schwytamy twoją żonę, przyjacielu – oznajmił wesoło Anatolij i Jean-Pierre poczuł przypływ radosnego podniecenia.
Po wejściu do biura Anatolij ponownie połączył się przez radio ze ścigającymi. Pytał, co wokół siebie widzą, i na podstawie opisów strumieni, jezior, kotlin i moren Jean-Pierre określał, gdzie się mniej więcej znajdują. Zdawali się posuwać w straszliwie ślimaczym tempie jednego kilometra na godzinę, ale szli przecież pod górę w trudnym terenie i te same czynniki spowolniały również marsz Ellisa i Jane.
Każda grupa pościgowa miała swego przewodnika i kiedy docierała do miejsca, gdzie szlak się rozwidlał, a obie drogi prowadziły do Nurystanu, brali siłą dodatkowego przewodnika z najbliższej wioski i rozdzielali się na dwie grupy. Do południa mapy Jean-Pierre’a niczym dotknięte odrą upstrzone były małymi czerwonymi łebkami szpilek.
Pod wieczór nastąpiło niespodziewane urozmaicenie. W Bagram wylądował generał, który odbywał pięciodniowy objazd służbowy rosyjskich garnizonów w Afganistanie i postanowił sprawdzić, jak Anatolij wydaje pieniądze radzieckich podatników. Anatolij poinformował o tym Jean-Pierre’a w kilku słowach na parę sekund przed zjawieniem się generała, który wpadł jak bomba do małego pomieszczenia na czele grupy zaaferowanych oficerów, drepczących za nim spiesznie niczym kaczuszki za matką.
Jean-Pierre był zafascynowany mistrzostwem, z jakim Anatolij przyjął gościa. Zerwał się sprężyście na nogi z wielką energią i niezmąconym spokojem zarazem, potrząsnął ręką generała, po czym podsunął mu krzesło, przez otwarte drzwi wydał kilka zwięzłych rozkazów, przez jakąś minutę szybko, ale wyraźnie mówił coś do generała, przeprosił go, rzucił do mikrofonu radia jakieś pytanie, przetłumaczył Jean-Pierre’owi zakłócaną trzaskami odpowiedź, jaka nadeszła z Nurystanu, a wreszcie po francusku przedstawił generałowi Jean-Pierre’a.
Generał zapytał o coś i Anatolij odpowiedział, pokazując łebki szpilek tkwiących w mapie Jean-Pierre’a. Nagle w wirze tego wszystkiego nie wywołana zgłosiła się jedna z grup pościgowych i podniecony głos zaszwargotał coś po rosyjsku. Anatolij uciszył generała w połowie zdania i nastawił ucha.
Jean-Pierre siedział na brzeżku twardego krzesła i nie mógł się doczekać tłumaczenia.
Głos zamilkł. Anatolij zadał pytanie i otrzymał odpowiedź.
– Co zobaczył? – nie wytrzymał Jean-Pierre.
Anatolij zignorował go przez chwilę i powiedział coś do generała. W końcu zwrócił się do Jean-Pierre’a.
– Znaleźli dwoje Amerykanów w wiosce o nazwie Atati w dolinie Nurystan.
– Wspaniale! – wykrzyknął Jean-Pierre. – To oni!
– Tak przypuszczam – zgodził się Anatolij.
Jean-Pierre nie mógł zrozumieć jego braku entuzjazmu.
– Oczywiście, że oni! Twoi żołnierze nie potrafią przecież odróżnić Amerykanina od Anglika.
– Prawdopodobnie nie. Ale mówią, że nie ma z nimi żadnego dziecka.
– Nie ma dziecka! – Jean-Pierre zasępił się. Jak to? Czyżby Jane zostawiła Chantal na wychowanie Rabii, Zaharze albo Farze w Dolinie Pięciu Lwów?
To raczej niemożliwe. A może ukryła dziecko u jakiejś rodziny w tej wiosce na kilka sekund przed pojmaniem przez grupę pościgową? To także nie wydawało się prawdopodobne – w chwili zagrożenia instynkt nakazywałby Jane trzymać dziecko przy sobie.
Czyżby Chantal umarła?
To pewnie pomyłka, zdecydował – jakiś błąd w nadawaniu, zakłócenia atmosferyczne na łączu radiowym albo nawet ślepawy oficer w grupie pościgowej, który po prostu nie zauważył maleńkiego dziecka.
– Nie ma co spekulować – zwrócił się do Anatolija. – Trzeba tam polecieć i sprawdzić na miejscu.
– Chciałbym, żebyś zabrał się z oddziałem przechwytującym – powiedział
Anatolij.
– Ma się rozumieć – odparł gorliwie Jean-Pierre i nagle uderzył go sens tego zdania. – To znaczy, że ty nie lecisz?
– Właśnie.
– Dlaczego?
– Jestem potrzebny tutaj – Anatolij wskazał wzrokiem generała.
– Rozumiem. – Bez wątpienia w kręgach wojskowej biurokracji toczyła się podjazdowa walka o stołki: Anatolij obawiał się opuścić bazę i zostawić w niej węszącego wszędzie generała, bo jakiś rywal korzystając z okazji mógłby podłożyć mu świnię.
Anatolij podniósł słuchawkę stojącego na biurku telefonu i wydał po rosyjsku serię rozkazów. Jeszcze nie skończył, gdy do pomieszczenia wszedł oficer dyżurny i skinął na Jean-Pierre’a. Anatolij przykrył mikrofon dłonią i powiedział:
– Dadzą ci ciepły płaszcz – w Nurystanie jest już zima. A bientôt.
Jean-Pierre wyszedł za dyżurnym. Wkroczyli na betonową płytę lotniska. Czekały tam dwa helikoptery z obracającymi się już wirnikami: pluskwooki Hind z wyrzutniami rakiet podwieszonymi pod krótkie płetwy i sporo większy Hip, z rzędem okrągłych okienek wzdłuż kadłuba. Jean-Pierre’a zastanowiła obecność Hipa, ale natychmiast uświadomił sobie, że trzeba przecież ściągnąć z powrotem całą grupę pościgową. Gdy dochodzili już do maszyn, dogonił ich żołnierz z mundurowym ocieplanym płaszczem i wręczył go Jean-Pierre’owi. Jean-Pierre zarzucił płaszcz na ramiona i wspiął się do Hinda.
Wystartowali natychmiast. Jean-Pierre’a zżerała gorączka oczekiwania. Siedział na ławce w kabinie pasażerskiej z sześcioma żołnierzami. Lecieli na północny wschód.
Kiedy zostawili już bazę za sobą, pilot skinął na Jean-Pierre’a. Jean-Pierre przeszedł na przód maszyny i stanął na schodku, żeby usłyszeć, czego od niego chce.
– Ja będę twoim tłumaczem – powiedział tamten w niepewnej francuszczyźnie.
– Dziękuję. Wiesz, dokąd lecimy?
– Wiem. Mamy współrzędne i mogę rozmawiać przez radio z dowódcą każdej grupy.
– Świetnie. – Jean-Pierre był zaskoczony, że traktują go z takim szacunkiem. Wyglądało na to, że dzięki powiązaniom z pułkownikiem KGB uzyskał honorowy stopień.
Wróciwszy na miejsce zaczął sobie wyobrażać, jak zareaguje na jego widok Jane. Odetchnie z ulgą? Będzie się stawiała? A może będzie po prostu wyczerpana? Ellis będzie, oczywiście, wściekły i załamany. A jak ja się zachowam? – zastanowił się. Pragnę ich upokorzyć, ale muszę zachowywać się godnie. Co powiem?
Spróbował wyobrazić sobie tę scenę. Ellis z Jane stoją na dziedzińcu jakiegoś meczetu albo siedzą na klepisku w jakiejś kamiennej chacie, prawdopodobnie związani, pilnowani przez żołnierzy z kałasznikowami. Prawdopodobnie są przemarznięci, głodni i załamani. Jean-Pierre wchodzi energicznym krokiem w rosyjskim szynelu, pewny siebie i władczy, w towarzystwie nadskakujących mu młodszych oficerów. Obrzuca ich przeciągłym, przenikliwym spojrzeniem i mówi…
No właśnie, co mówi? Znowu się spotykamy – brzmi strasznie melodramatycznie. Naprawdę sądziliście, że zdołacie się nam wymknąć? – to znów zbyt retorycznie. Lepiej już: od początku nie mieliście szans, tylko że mało efektownie.
W miarę jak zbliżali się do gór, temperatura spadała szybko. Jean-Pierre założył płaszcz i stojąc przy otwartych drzwiach helikoptera spoglądał w dół. Rozpościerała się tam dolina przypominająca trochę Dolinę Pięciu Lwów, z płynącą w cieniu gór rzeką pośrodku. Na szczytach i skalnych półkach po obu stronach zalegał śnieg, ale w samej dolinie go nie było.
Jean-Pierre przeszedł na przód maszyny i zbliżywszy się do pokładu nawigacyjnego nachylił się do ucha pilota.
– Gdzie jesteśmy? – spytał.
– Nazywają to doliną Sakardara – odparł tamten. – Dalej na północ zmienia nazwę na dolinę Nurystan. Zaprowadzi nas do samego Atati.
– Kiedy tam będziemy?
– Za dwadzieścia minut.
Wydawało mu się to wiecznością. Z wysiłkiem opanowując niecierpliwość wrócił na swoje miejsce na ławce między żołnierzami. Siedzieli nieruchomi i przyglądali mu się w milczeniu. Chyba się go obawiali. Sądzili może, że jest z KGB.
Bo jestem z KGB, przyszło mu nagle do głowy.
Ciekaw był, o czym myślą teraz ci żołnierze. Może o swoich dziewczynach i żonach, które zostawili w domach? Ich dom będzie od tej chwili jego domem. Otrzyma mieszkanie w Moskwie. Czy teraz jego życie z Jane będzie się układało szczęśliwie? Zamierzał zainstalować ją wraz z Chantal w moskiewskim mieszkaniu, on sam zaś, podobnie jak ci żołnierze, miał prowadzić dalej walkę o słuszną sprawę w obcych krajach i z niecierpliwością wyczekiwać urlopu, by móc wrócić do domu, znowu spać z żoną i patrzeć, jak rośnie córeczka. Ja zdradziłem Jane, a ona mnie, pomyślał, może zdołamy sobie nawzajem wybaczyć, choćby tylko przez wzgląd na Chantal.
Co się stało z Chantal?
Wkrótce się dowie. Helikopter wytracał wysokość. Byli prawie na miejscu. Jean-Pierre wstał, żeby ponownie wyjrzeć przez otwarte drzwi. Opuszczali się na łąkę, na której strumień wpadał do głównej rzeki. Okolica była ładna, z kilkoma zaledwie chatkami w typowy dla Nurystanu sposób przylepionymi do stoku jedna nad drugą: Jean-Pierre pamiętał to z fotografii w albumach poświęconych Himalajom.