Выбрать главу

Helikopter osiadł na ziemi.

Jean-Pierre wyskoczył z maszyny. Z najniższego z piramidy drewnianych domów po drugiej stronie łąki wyszło kilku rosyjskich żołnierzy – niewątpliwie grupa pościgowa. Jean-Pierre czekał niecierpliwie na pilota, który miał być jego tłumaczem. Rosjanin wysiadł wreszcie z helikoptera.

– Idziemy! – rzucił do niego Jean-Pierre i ruszył przodem przez łąkę. Z trudnością powstrzymywał się, by nie puścić się biegiem. Ellis z Jane znajdują się prawdopodobnie w domu, z którego wyszła grupa pościgowa, myślał, i szybkim krokiem zdążał w tamtą stronę. Zaczynała w nim wzbierać złość – długo tłumiona wściekłość wypływała na powierzchnię. Do diabła z zachowaniem godności, pomyślał, wygarnę tej wstrętnej parze, co o nich myślę.

Gdy zbliżył się do grupy pościgowej, oficer stojący na przedzie zaczął coś mówić. Ignorując go Jean-Pierre zwrócił się do pilota:

– Spytaj go, gdzie są – warknął.

Pilot spełnił polecenie i oficer wskazał na drewniany dom. Bez dalszych ceregieli Jean-Pierre minął żołnierzy i wparował do środka.

Gdy wpadał jak burza w drzwi prostej chaty, jego rozjuszenie sięgało punktu wrzenia. Pod ścianą stało jeszcze kilku żołnierzy z grupy pościgowej. Spojrzeli na Jean-Pierre’a i usunęli mu się z drogi.

Na posłaniu w kącie leżało dwoje związanych ludzi.

Jean-Pierre gapił się na nich oniemiały. Szczęka mu opadła, a krew odpłynęła z twarzy. Miał przed sobą chudego, anemicznego chłopaka w wieku osiemnastu, dziewiętnastu lat z długimi, przetłuszczonymi włosami i obwisłymi wąsami oraz piersiastą blondynkę z kwiatami we włosach. Chłopak spojrzał z ulgą na Jean – Pierre’a i odezwał się po angielsku:

– Hej, człowieku, pomożesz nam? Wdepnęliśmy w to gówno po pachy.

Jean-Pierre miał wrażenie, że zaraz wybuchnie. To była po prostu zdążająca do Katmandu para hipisów, rzadkie okazy miłośników turystyki, która mimo toczącej się wojny nie całkiem jeszcze zamarła. Co za zawód! Że też musieli się znaleźć akurat tutaj w momencie, gdy cały świat śledzi w napięciu ucieczkę pary z Zachodu!

Jean-Pierre na pewno nie pomoże dwójce zaćpanych degeneratów. Odwrócił się do nich plecami i wyszedł.

Zderzył się w progu z wchodzącym do chaty pilotem.

– Co jest? – spytał Rosjanin widząc wyraz twarzy Jean-Pierre’a.

– To nie oni. Chodź ze mną.

Pilot potruchtał za Jean-Pierre’em.

– Nie oni? To nie Amerykanie?

– Amerykanie, ale nie ci, których szukamy.

– Co pan teraz zamierza?

– Porozmawiać z Anatolijem. Połączysz mnie z nim przez radio.

Przeszli przez łąkę i wdrapali się do helikoptera. Jean-Pierre usiadł na miejscu strzelca pokładowego i założył na głowę słuchawki. Postukiwał niecierpliwie butem w podłogę nie mogąc się doczekać, kiedy pilot skończy wreszcie przedłużającą się niemiłosiernie, prowadzoną po rosyjsku rozmowę przez radio. W końcu w słuchawkach rozległ się odległy, zniekształcony trzaskami zakłóceń atmosferycznych głos Anatolija:

– Jean-Pierre, przyjacielu, tu Anatolij. Gdzie jesteś?

– W Atati. Tych dwoje złapanych Amerykanów to nie Ellis z Jane. Powtarzam, to nie są Ellis i Jane. To para gówniarzy szukających nirwany. Odbiór.

– Wcale mnie to nie zaskakuje, Jean-Pierre – odpowiedział głos Anatolija.

– Co? – chciał mu przerwać Jean-Pierre zapominając, że łączność jest jednokierunkowa.

– … otrzymałem serię meldunków donoszących, że Ellisa i Jane widziano w dolinie Linar. Grupa pościgowa nie doszła ich jeszcze, ale podąża świeżym tropem. Odbiór.

Złość Jean-Pierre’a na hipisów wyparowała i zapał wrócił mu częściowo.

– Dolina Linar… gdzie to jest? Odbiór.

– Niedaleko miejsca, w którym się teraz znajdujesz. Przechodzi w dolinę Nurystan niespełna dwadzieścia mil od Atati. Odbiór.

Tak blisko!

– Jesteś pewien? Odbiór.

– Grupa pościgowa zebrała kilka zeznań w wioskach, przez które przechodzili. Opisy pasują do Ellisa i Jane. Wspominają też o dziecku. Odbiór.

A więc to oni.

– Czy można już określić, gdzie się w tej chwili znajdują? Odbiór.

– Jeszcze nie. Jestem już w drodze, żeby dołączyć do grupy pościgowej. Wtedy będę znał więcej szczegółów. Odbiór.

– To znaczy, że nie mówisz z Bagram? A co z twoim… hmmm… gościem? Odbiór.

– Wyjechał – rzucił lakonicznie Anatolij. – Jestem teraz w powietrzu i niebawem mam się spotkać z oddziałem w wiosce o nazwie Mundol. Leży w dolinie Nurystan, poniżej miejsca, gdzie Linar łączy się z Nurystanem, w pobliżu wielkiego jeziora noszącego również nazwę Mundol. Dobij tam do mnie. Przenocujemy i od rana przejmiemy nadzór nad poszukiwaniami. Odbiór.

– Będę tam! – powiedział z podnieceniem Jean-Pierre. Uderzyła go pewna myśl. – A co zrobimy z tymi hipisami? Odbiór.

– Kazałem ich przewieźć do Kabulu na przesłuchanie. Mamy tam paru ludzi, którzy przypomną im o realiach materialistycznego świata. Daj mi teraz twojego pilota. Odbiór.

– Do zobaczenia w Mundol. Odbiór.

Anatolij zaczął rozmawiać po rosyjsku z pilotem i Jean-Pierre zdjął z głowy słuchawki. Nie rozumiał, dlaczego Anatolij chce tracić czas na przesłuchanie pary nieszkodliwych hipisów. Na pewno nie byli szpiegami. Potem dotarło do niego, że jedyną osobą, która naprawdę wie, czy tych dwoje to Ellis i Jane, jest on sam, Jean-Pierre. Istniała przecież możliwość – chociaż zupełnie nieprawdopodobna

– że Ellis z Jane mogli go przekonać, aby puścił ich wolno, a Anatolijowi powiedział, że jego grupa pościgowa ujęła parę hipisów.

Z tego Rosjanina był jednak kawał podejrzliwego sukinsyna.

Jean-Pierre czekał niecierpliwie, aż Anatolij skończy rozmowę z pilotem. Z tego, czego się przed chwilą dowiedział, wynikało, że grupa pościgowa przebywająca w wiosce Mundol depcze już zbiegom po piętach. Być może jutro Ellis i Jane zostaną ujęci. Prawdę mówiąc, ich próba ucieczki od samego początku była skazana na niepowodzenie; ale nie oszczędziło to Jean-Pierre’owi zmartwień i dopóki tych dwoje nie zostanie wtrąconych do rosyjskiej celi ze związanymi rękami i nogami, nadal cierpieć będzie męki niepewności.

Pilot zdjął z głowy słuchawki i powiedział:

– Podrzucimy pana tym helikopterem do Mundol. Hip zabierze resztę grupy z powrotem do bazy.

– W porządku.

Kilka minut później byli już w powietrzu, pozostawiając ludzi z grupy pościgowej samym sobie. Ściemniało się i Jean-Pierre’a ogarnęła obawa, że mogą mieć trudności z odnalezieniem wioski Mundol.

Noc zaskoczyła ich, gdy lecieli w dół rzeki. Krajobraz pod nimi pogrążył się nagle w ciemnościach. Pilot rozmawiał bez przerwy przez radio i Jean-Pierre przypuszczał, że to ludzie przebywający w Mundol naprowadzają go na wioskę. Po kilkunastu minutach w dole rozbłysły silne światła. Mniej więcej pół mili za światłami na powierzchni jakiegoś wielkiego zbiornika wodnego odbijał się księżyc. Helikopter zszedł w dół.

Wylądował w polu w pobliżu innego helikoptera. Oczekujący ich żołnierz poprowadził Jean-Pierre’a przez trawę do wioski na zboczu wzgórza. Blask księżyca podkreślał sylwetki drewnianych chat. Jean-Pierre wszedł za żołnierzem do jednej z nich. Na składanym krzesełku, owinięty w ogromne futro z wilczych skór, siedział Anatolij.

Był bardzo podniecony.

– Jean-Pierre, mój francuski przyjacielu, jesteśmy bliscy sukcesu! – zawołał głośno na jego widok. Dziwnie wyglądał człowiek o orientalnych rysach twarzy zachowujący się tak serdecznie i jowialnie. – Masz, napij się kawy – dolałem do niej trochę wódki.

Jean-Pierre wziął papierowy kubek od Afganki, która, jak się okazało, usługiwała Anatolijowi. Usiadł na takim samym składanym krzesełku. Wyglądały na krzesełka z wyposażenia armii. Jeśli Rosjanie taszczą ze sobą tyle sprzętu – składane krzesła, kawę, papierowe kubki i wódkę – to całkiem możliwe, że mimo wszystko nie poruszają się szybciej od Ellisa i Jane.

Anatolij czytał w jego myślach.

– Przywiozłem trochę luksusowych artykułów moim helikopterem – wyjaśnił z uśmiechem. – Orientujesz się chyba, że KGB ma swoje przywileje.

Jean-Pierre nie potrafił rozszyfrować wyrazu jego twarzy i nie był pewien, czy żartuje, czy mówi poważnie.

– Jest coś nowego?

– Nasi zbiegowie na pewno przechodzili dzisiaj przez wioskę Bosaydur w Linar. Po południu grupa pościgowa straciła na trasie swego przewodnika – po prostu zniknął. Prawdopodobnie postanowił wracać do domu. – Anatolij zmarszczył czoło, jak gdyby zaintrygowany tym mało istotnym, ale niejasnym incydentem, zaraz jednak podjął swoją relację. – Na szczęście niemal natychmiast znaleźli na jego miejsce innego.

– Uciekając się, bez wątpienia, do twojej wysoce przekonywającej metody werbunku – podpowiedział Jean-Pierre.

– Dziwne, ale nie. Powiedzieli mi, że ten naprawdę zgłosił się na ochotnika.

Jest tu gdzieś w wiosce.

– To oczywiste, że tutaj, w Nurystanie, łatwiej o ochotników – mruknął w zamyśleniu Jean-Pierre. – Nie angażują się właściwie w wojnę, a poza tym mają opinię ludzi całkowicie pozbawionych skrupułów.

– Ten nowy człowiek twierdzi, że dzisiaj, zanim natknął się na nas, rzeczywiście widział zbiegów. Minął się z nimi gdzieś w okolicach miejsca, w którym Linar wpada do Nurystanu. Widział, jak skręcają na południe i kierują się w tę stronę.

– Boże!

– Po przybyciu grupy pościgowej tu, do Mundol, nasz człowiek wypytał paru wieśniaków i dowiedział się, że przed wieczorem przechodziło tędy dwoje cudzoziemców z dzieckiem. Zmierzali na południe.

– A zatem nie ma żadnych wątpliwości – powiedział z satysfakcją Jean-Pierre.

– Absolutnie – przyznał Anatolij. – Jutro ich schwytamy. Na pewno.

* * *

Jean-Pierre obudził się na nadmuchiwanym materacu – jeszcze jeden luksus KGB – rozłożonym na klepisku chaty. Ogień w nocy wygasi i było zimno. Posłanie Anatolija pod drugą ścianą słabo oświetlonej izby było puste. Jean-Pierre nie miał pojęcia, gdzie spędzają noc właściciele chaty. Gdy tylko zorganizowali żywność i przyrządzili z niej posiłek, Anatolij odprawił ich. Traktował cały Afganistan tak, jakby to było jego własne królestwo. Być może i nim było.