– Nie mów ludziom, dokąd idziemy. Halam udał, że nie rozumie.
Jane powtórzyła mu słowa Ellisa. Mówiła bieglej i akcentowała swoje słowa gestami i skinieniami głowy, jak to mieli w zwyczaju afgańscy mężczyźni.
– Rosjanie będą wypytywali podróżnych – wyjaśniła od siebie.
Halam chyba zrozumiał, ale dokładnie tak samo postąpił, gdy spotkali kolejnego wędrowca, młodego człowieka o groźnej powierzchowności, uzbrojonego w sędziwą strzelbę Lee-Enfielda. Ellisowi wydało się, że z ich rozmowy wyłowił wypowiedziane przez Halama słowo „Kantiwar”, nazwę przełęczy, ku której zmierzali; i w chwilę później nieznajomy powtórzył je. Ellis zdenerwował się: Halam szastał na prawo i lewo ich życiem. Ale stało się, stłumił więc pokusę wtrącenia się i czekał cierpliwie do momentu, kiedy ruszyli dalej.
Gdy tylko młodzieniec ze strzelbą zniknął im z oczu, Ellis wydarł się na Halama:
– Mówiłem ci, żebyś nie rozpowiadał ludziom, dokąd idziemy. Tym razem Halam nie udawał, że nie rozumie.
– Nic mu nie powiedziałem – żachnął się oburzony.
– Powiedziałeś – warknął z naciskiem Ellis. – Od tej chwili nie będziesz rozmawiał z żadnym przechodniem.
Halam nic nie odpowiedział.
– Nie będziesz rozmawiał z innymi podróżnymi, zrozumiałeś? – powiedziała Jane.
– Tak – odparł niechętnie Halam.
Ellis czuł przez skórę, że zamknięcie mu ust jest sprawą najwyższej wagi. Domyślał się, dlaczego Halam omawia z napotykanymi ludźmi trasę ich podróży: mogli wiedzieć o takich czynnikach jak osuwiska ziemi, lawiny śnieżne i powodzie w górach, które blokują jedną dolinę i zmuszają do wyboru innego podejścia. Fakt, że Ellis i Jane uciekają przed Rosjanami, niezupełnie do niego docierał. Istnienie różnych tras było chyba jedynym czynnikiem działającym na korzyść zbiegów, Rosjanie bowiem musieli sprawdzać wszystkie możliwości. Solidnie się napracują wypytując ludzi, zwłaszcza podróżnych, by wyeliminować niektóre szlaki. Im mniej informacji zbiorą w ten sposób, tym trudniejsze i szerzej zakrojone będą poszukiwania i tym większe będą szansę Ellisa i Jane, by się im wymknąć. Niedługo potem spotkali odzianego w białą szatę mułłę z ufarbowaną na czerwono brodą i ku rozpaczy Ellisa Halam nawiązał z nim rozmowę dokładnie w ten sam sposób co z poprzednimi dwoma podróżnymi.
Ellis wahał się tylko przez chwilę. Podszedł do Halama, pochwycił go bez ceremonii za ramiona i zmusił do podjęcia marszu.
Halam szamotał się trochę, ale szybko dał za wygraną, bo to bolało. Zawołał coś, ale mułła patrzył tylko z rozdziawionymi ustami i nie zareagował. Obejrzawszy się, Ellis zobaczył, że Jane bierze Maggie za uzdę i rusza za nim.
Po przejściu stu jardów Ellis puścił Halama mówiąc:
– Jeśli Rosjanie mnie znajdą, zabiją mnie. Dlatego nie wolno ci z nikim rozmawiać.
Halam nic nie odpowiedział, ale obraził się.
Szli tak jakiś czas, wreszcie milczenie przerwała Jane:
– Boję się, że on już się postara, abyśmy tego pożałowali.
– Też tak przypuszczam – powiedział Ellis. – Ale muszę mu jakoś zamknąć gębę.
– Wydaje mi się tylko, że można by mu inaczej przemówić do rozumu.
Ellis opanował nagły przypływ irytacji. Cisnęło mu się na usta: No to dlaczego tego nie robisz, mądralo?, ale nie był to odpowiedni moment na wszczynanie kłótni. Halam minął kolejnego wędrowca wymieniając z nim tylko najkrótsze z formalnych pozdrowień i Ellis pomyślał, że jego podejście przynosi jednak efekty.
Z początku posuwali się o wiele wolniej, niż Ellis się spodziewał. Wijąca się ścieżka, pofałdowany teren, nachylenie stoku i ciągłe zbaczanie z drogi spowodowały, że mimo zbliżającego się już południa przebyli według jego oceny cztery, najwyżej pięć mil w prostej linii. Później jednak droga stała się łatwiejsza i biegła przez las, wysoko ponad poziomem rzeki.
Nadal mniej więcej co milę natykali się na wioskę albo osadę, ale teraz w miejsce prowizorycznych drewnianych chat, piętrzących się na zboczach jedna nad drugą jak składane krzesła rzucone na stos, zaczęły się pojawiać pudełkowate domostwa z tego samego kamienia co urwiska, których czepiały się ryzykownie, niczym gniazda mew.
W południe zatrzymali się w jednej z wiosek i Halam zaprosił ich do domu na herbatę. Był to piętrowy budynek, przy czym parter służył najwyraźniej za magazyn, zupełnie jak w średniowiecznych angielskich domach, co Ellis zapamiętał z lekcji historii w dziewiątej klasie. Jane dała gospodyni małą buteleczkę różowej mikstury przeciw pasożytom jelit dla jej dzieci i otrzymała w zamian pieczony na blasze chleb oraz wyśmienity ser z koziego mleka. Siedzieli wokół otwartego paleniska na kobiercach rozłożonych na glinianej podłodze, pod dachem z topolowych belek pokrytym wierzbowym gontem. Nie było tu komina i dym z palenisku dryfował pod dach, by w końcu przesączyć się na zewnątrz przez szpary między gontami; to dlatego, domyślił się Ellis, te domy nie mają sufitów.
Najchętniej dałby Jane odpocząć po posiłku, ale nie chciał ryzykować, bo nie wiedział, jak blisko mogą już być Rosjanie. Wyglądała na zmęczoną, ale miała jeszcze zapas sił. Natychmiastowy wymarsz miał też i tę zaletę, że uniemożliwiał Halamowi wdanie się w rozmowę z mieszkańcami wioski.
Jednak gdy szli dalej doliną, Ellis obserwował Jane bacznie. Podał jej uzdę Maggie, a sam wziął na ręce Chantal oceniając, że niesienie dziecka jest bardziej męczące.
Za każdym razem, gdy natykali się na prowadzącą w kierunku zachodnim dolinę boczną, Halam zatrzymywał się, rozglądał po niej uważnie, po czym potrząsał głową i ruszał dalej. Najwyraźniej nie znal dobrze drogi, chociaż zaprzeczył temu zdecydowanie, kiedy Jane spytała go wprost. Ellisa doprowadzało to do szewskiej pasji, zwłaszcza że tak bardzo pragnął wydostać się wreszcie z doliny Nurystan; uspokajał się jednak myślą, że jeśli Halam nie jest pewien, w którą dolinę skręcić, to Rosjanie tym bardziej nie będą mogli dojść, którą z dróg wybrali zbiegowie. Zaczynał się już zastanawiać, czy Halam kiedykolwiek zdecyduje się skręcić, kiedy ten w końcu zatrzymał się w miejscu, gdzie szemrzący strumyk wpadał do rzeki Nurystan i oznajmił, że dalej pójdą tą doliną. Sprawiał wrażenie, jakby chciał się zatrzymać na odpoczynek, aby odwlec chwilę opuszczenia znajomego terytorium, ale Ellisowi się śpieszyło.
Wkrótce pięli się już pod górę lasem srebrzystych brzóz, tracąc z oczu pozostającą w tyle dolinę główną. Przed sobą widzieli ogromną, pokrytą śniegiem ścianę wypełniającą ćwierć nieba – pasmo górskie, które musieli przeciąć. Ellisa nie opuszczała myśl – jeśli nawet ujdziemy Rosjanom, to jak się na to wdrapiemy? Jane potknęła się kilka razy klnąc pod nosem, i chociaż się nie skarżyła, Ellis uznał to za oznakę zmęczenia.
O zmierzchu wyszli z lasu i ujrzeli przed sobą nagą, ponurą, odludną krainę. Ellisowi przyszło na myśl, że w takim terenie mogą nie znaleźć schronienia, zaproponował więc, żeby spędzić noc w kamiennej chacie, którą minęli przed niespełna pół godziny. Jane i Halam przystali na to, zawrócili więc.
Ellis kazał Halamowi rozpalić ognisko nie na zewnątrz, tylko w chacie, żeby płomień nie był widoczny z powietrza i nie zdradził ich unoszący się w górę słup dymu. Jego ostrożność okazała się zbawienna, bo wkrótce usłyszeli warkot helikoptera. Oznaczało to, jak przypuszczał Ellis, że Rosjanie są niedaleko; ale to, co w tym kraju stanowiło krótki dystans dla helikoptera, mogło być nie do przebycia pieszo. Rosjanie mogli się znajdować po drugiej stronie niezdobytej góry
– albo zaledwie milę od nich drogą. Całe szczęście, że okolica była zbyt dzika, a szlak zbyt trudny do dostrzeżenia z powietrza, aby poszukiwania prowadzone helikopterem dały jakieś rezultaty.
Ellis podsypał kobyle trochę ziarna. Jane nakarmiła i przewinęła Chantal, po czym natychmiast zasnęła. Ellis obudził ją, kazał wejść do śpiwora, zasunął zamek błyskawiczny, poszedł nad strumień z pieluszką Chantal, wypłukał ją i rozwiesił przy ognisku, żeby wyschła. Halam pochrapywał pod drugą ścianą chaty, a on leżał przez chwilę obok Jane przyglądając się jej twarzy, oświetlanej migotliwym blaskiem padającym od ogniska. Z tą wymizerowaną i napiętą twarzą, z brudnymi włosami i policzkami uwalanymi ziemią wyglądała na zupełnie wykończoną.
Spała niespokojnie, mrugając powiekami, krzywiąc się i poruszając ustami w bezgłośnej mowie. Zastanawiał się, ile jeszcze wytrzyma. Zabijało ją to tempo marszu. Gdyby mogli iść wolniej, lepiej znosiłaby trudy podróży. Żeby tak Rosjanie zrezygnowali z pościgu albo zostali odwołani na jakąś większa bitwę, toczącą się w innej części tego nieszczęsnego kraju…
Przypomniał mu się helikopter, którego warkot niedawno słyszał. Może wykonywał zadanie nie związane z Ellisem. Nie wydawało się to prawdopodobne. Jeśli była to maszyna należąca do grupy pościgowej, to podjęta przez Mohammeda próba zmylenia Rosjan nie w pełni się udała.
Zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby ich pojmano. Jemu wytoczono by proces, na którym Rosjanie dowiedliby sceptycznym krajom niezaangażowanym, że afgańscy rebelianci to jedynie marionetki CIA. Układ zawarty pomiędzy Masudem, Kamilem i Azizim runąłby. Rebelianci nie otrzymaliby amerykańskiej broni. Rozproszony ruch oporu traciłby coraz bardziej siły i mógłby nie dotrwać do następnego lata.
Po procesie za Ellisa zabrałyby się służby śledcze KGB. Dałby wstępny pokaz wytrzymałości na tortury, potem udałby, że się złamał i wyśpiewał im wszystko, ale nie byłoby w tym ziarenka prawdy. Oczywiście są na to przygotowani, torturowaliby go więc dalej: odegrałby więc przed nimi bardziej przekonującą scenkę załamania i uraczył mieszaniną faktów i fikcji, którą trudno byłoby im zweryfikować. Miał nadzieję przetrwać w ten sposób. Gdyby mu się udało, wysłaliby go na Syberię. Mógłby tam żyć nadzieją, że po kilku latach wymienią go na jakiegoś sowieckiego szpiega ujętego w Stanach. Jeśliby wcześniej nie umarł w jakimś obozie.