Выбрать главу

W końcu ścieżka zaprowadziła ją na skalny występ, wijący się zboczem daleko w górę. Byli już wysoko; oglądając się na leżący daleko w dole płaskowyż odczuwała lekkie zawroty głowy. Do przełęczy z pewnością było już blisko.

Występ był stromy, oblodzony i szeroki na kilka zaledwie stóp, a za jego krawędzią ziała niemal pionowa przepaść. Jane stawiała kroki z jeszcze większą niż dotychczas ostrożnością, ale i tak potknęła się kilkakrotnie, a raz upadła na kolana obijając je sobie dotkliwie. Całe ciało miała tak obolałe, że ledwie zwróciła na to uwagę. Maggie wciąż się ślizgała i Jane przestała się już nawet odwracać na odgłos obsuwających się kopyt, tylko ciągnęła mocniej za uzdę. Najchętniej przesunęłaby tak bagaż dźwigany przez kobyłę, by ciężkie torby znalazły się bardziej z przodu, co pomogłoby zwierzęciu utrzymać stabilność przy wspinaczce: ale na występie nie było na to miejsca i bała się, że jeśli przystanie, nie będzie już mogła ruszyć dalej.

Występ zwężał się, okrążając wybrzuszenie skalnej ściany. Jane stawiała uważnie kroki na jego najwęższym odcinku, ale pomimo całej ostrożności – a może dlatego, że czyniła to w takim napięciu – poślizgnęła się. Przez mrożący krew w żyłach moment myślała już, że przeleci przez krawędź, ale wylądowała na kolanach i zaparła się obiema rękami. Kątem oka widziała ośnieżone zbocza setki stóp niżej. Zaczęła dygotać, opanowała się jednak z wysiłkiem.

Wstała powoli i odwróciła się. Musiała puścić uzdę, która zwisała teraz nad przepaścią. Koń stał na sztywnych nogach wyraźnie przerażony i wpatrywał się w nią drżąc na całym ciele. Kiedy znowu sięgnęła po uzdę, Maggie w panice postąpiła krok wstecz.

– Stój! – wrzasnęła Jane, ale zaraz uspokoiła głos i powiedziała łagodnie:

– Nie rób tego. Chodź tu do mnie. Nic ci się nie stanie.

– Co się stało? – zawołał Ellis z drugiej strony wybrzuszenia.

– Cicho! – odkrzyknęła przytłumionym głosem. – Maggie się przestraszyła. Zostań tam. – Miała przerażającą świadomość, że Ellis niesie Chantal. Zaczęła znowu przemawiać uspokajająco do kobyły, podsuwając się do niej powoli. Maggie wpatrywała się w nią szeroko rozwartymi oczami, a z jej rozdętych chrap buchała para przyśpieszonego oddechu. Jane zbliżyła się do niej na odległość wyciągniętego ramienia i sięgnęła po uzdę.

Koń szarpnął łbem, cofnął się, poślizgnął i stracił równowagę.

Gdy łeb Maggie odskakiwał do tyłu, Jane złapała za uzdę, ale ziemia usunęła się kobyle spod kopyt, zwierzę przewróciło się na prawy bok, uzda wyleciała Jane z dłoni i ku jej niewypowiedzianemu przerażeniu koń ześlizgnął się na grzbiecie ku krawędzi półki i zsunął za nią kwicząc rozpaczliwie.

Zza wybrzuszenia wyłonił się Ellis.

– Stój! – wrzasnęła Jane i uświadomiła sobie natychmiast, że krzyczy. Zamknęła z trzaskiem zębów usta. Ellis ukląkł i wyjrzał za krawędź przepaści, tuląc wciąż do piersi Chantal ukrytą pod płaszczem. Jane opanowała ogarniającą ją histerię i przyklękła obok niego.

Spodziewała się ujrzeć ciało konia zaryte w śnieg setki stóp w dole. Okazało się, że Maggie wylądowała na skalnej półce jakieś pięć stóp poniżej i leżała tam na boku z nogami sterczącymi nad otchłanią.

– Żyje! – krzyknęła Jane. – Dzięki Bogu!

– I nasze zapasy nie ucierpiały – stwierdził bez sentymentów Ellis.

– Ale w jaki sposób wywindujemy ją tu na górę? Ellis popatrzył tylko na nią i nic nie odpowiedział.

Jane uzmysłowiła sobie, że wciągnięcie konia z powrotem na ścieżkę jest niemożliwe.

– Ale nie możemy jej tak zostawić, żeby zdechła z zimna! – powiedziała.

– Przykro mi – mruknął Ellis.

– O Boże, to nieludzkie.

Ellis rozpiął płaszcz i zdjął z szyi nosidełko z Chantal. Jane wzięła od niego małą i wsunęła ją sobie pod futro.

– Przede wszystkim trzeba odzyskać żywność – powiedział Ellis. Położył się płasko na brzuchu wzdłuż krawędzi występu, po czym wysunął za nią nogi. Na leżącego konia posypał się wzruszony przez niego śnieg. Ellis opuszczał się wolno, wymacując półkę stopami. Wyczuł wreszcie twardy grunt pod nogami, zsunął łokcie z krawędzi występu i odwrócił się ostrożnie.

Jane obserwowała go jak sparaliżowana. Między zadem konia a ścianą urwiska nie było tyle miejsca, aby zmieściły się tam obie stopy Ellisa: musiał ustawić je jedna za drugą, jak postać ze starożytnego egipskiego fresku. Zgiął kolana, przykucnął powoli i sięgnął do skomplikowanej plątaniny rzemieni, podtrzymujących brezentową torbę z żelaznymi racjami żywności.

W tym momencie kobyła zdecydowała się wstać.

Zgięła przednie nogi i udało jej się jakoś podwinąć je pod siebie; potem typowym wężowym zwodem konia wstającego z ziemi uniosła się na nich i spróbowała zarzucić tylne nogi z powrotem na półkę.

Niemal jej się to udało.

Potem tylne nogi ześlizgnęły się, straciła równowagę i upadła zadem na bok. Ellis chwycił torbę z żywnością. Koń zsuwał się cal po calu miotając się i wierzgając. Jane bała się panicznie, że zrani Ellisa. Zwierzę nieubłaganie ześlizgiwało się z półki. Ellis szarpnął za torbę z żywnością rezygnując już z ratowania konia, ale mając jeszcze nadzieję na zerwanie rzemieni i ocalenie zapasów. Był tak zdeterminowany, że Jane obawiała się, iż koń ściągnie go za sobą z półki. Zwierzę zsuwało się coraz szybciej, wlokąc za sobą Ellisa ku krawędzi. W ostatnim momencie z okrzykiem rozpaczy puścił torbę, koń wydał odgłos podobny do wrzasku i, zabierając ze sobą całą ich żywność, medykamenty, śpiwór i zapasową pieluszkę Chantal, runął w otchłań koziołkując w locie.

Jane wybuchnęła płaczem.

Po chwili Ellis wdrapał się z powrotem na występ obok niej. Objął ją ramieniem i klęczał tak z nią z minutę, czekając cierpliwie, aż opłacze konia, zapasy, obolałe nogi i przemarznięte stopy. Potem wstał, delikatnie pomógł jej się podnieść i powiedział:

– Nie wolno nam się zatrzymywać.

– Ale jak teraz pójdziemy? – wyszlochała. – Nie mamy co jeść, nie możemy zagotować wody, nie mamy śpiwora, lekarstw…

– Mamy siebie – odparł.

Przypomniawszy sobie, jak blisko krawędzi się ześlizgnął, przytuliła się do niego mocno. Jeśli wyjdziemy z tego żywi, pomyślała, i jeśli uciekniemy Rosjanom i wrócimy razem do Europy, nigdy już nie spuszczę go z oka, przysięgam.

– Idź pierwsza – powiedział uwalniając się z jej uścisku. – Muszę cię widzieć. – Pchnął ją lekko i automatycznie podjęła marsz pod górę. Rozpacz powoli ją opuszczała. Postanowiła, że jej celem będzie po prostu iść przed siebie, dopóki nie padnie martwa. Po chwili Chantal zaczęła płakać. Jane nie reagowała i mała w końcu uspokoiła się.

Jakiś czas potem – mogło to być równie dobrze kilka minut, jak i kilka godzin, straciła bowiem poczucie czasu – gdy skręciła za skalny cypel, Ellis dogonił ją i zatrzymał kładąc dłoń na jej ramieniu.

– Spójrz – powiedział wskazując przed siebie.

Szlak prowadził w dół, w ogromną nieckę wzgórz obramowaną górami o białych szczytach. W pierwszej chwili Jane nie zrozumiała, dlaczego Ellis mówi do niej spójrz; potem uświadomiła sobie, że szlak opada w dół.

– Czy to szczyt? – spytała głupawo.

– To szczyt – odparł. – To przełęcz Kantiwar. Mamy za sobą najgorszy odcinek tego etapu podróży. Przez następne dwa dni będzie z górki i będzie się robiło coraz cieplej.

Jane usiadła na oblodzonym głazie. Udało się, pomyślała. Dałam radę.

Gdy tak patrzyli na czarne wzgórza, niebo za górskimi szczytami zmieniło barwę z perłowoszarej na przydymiony róż. Dniało. Wraz ze światłem rozjaśniającym powoli niebo w serce Jane wstępowała nowa nadzieja. W dół, myślała, tam gdzie cieplej. Może ujdą pogoni.

Chantal znowu płakała. Tak, jej zapasy pożywienia nie przepadły razem z Maggie. Jane karmiła małą siedząc na lodowatym kamieniu na dachu świata, a Ellis topił tymczasem w dłoniach śnieg do picia dla Jane.

Droga w dół, w dolinę Kantiwar, była nieco mniej stroma, ale z początku bardzo oblodzona. Odpadało jednak teraz zmartwienie o konia, mniej więc szarpała nerwy. Ellis, który podczas wspinaczki nie poślizgnął się ani razu, niósł Chantal. Poranne niebo przed nimi przybrało barwę płomiennej czerwieni, jak gdyby świat za górami stał w ogniu. Stopy Jane były wciąż odrętwiałe i przemarznięte, ale nos już jej odtajał. – Uświadomiła sobie nagle, że jest straszliwie głodna. Będą musieli po prostu przeć przed siebie, dopóki nie natkną się na ludzi. Na wymianę pozostał im już tylko TNT z kieszeni Ellisa. Kiedy i to się skończy, będą się musieli zdać na tradycyjną gościnność Afgańczyków.

Nie mieli także posłania. Będą musieli sypiać w płaszczach i w butach.

Jane miała niejasne przeczucie, że rozwiążą wszystkie problemy. Nawet odnajdywanie drogi nie sprawiało teraz większych trudności, bo prowadziły ich bez przerwy wznoszące się po obu stronach ściany doliny, które ograniczały odległość, na jaką mogli zboczyć z trasy. Wkrótce obok pojawił się mały, bulgoczący strumyczek: zeszli już poniżej granicy wiecznych lodów. Teren był względnie równy i gdyby mieli jeszcze kobyłę, mogliby na niej jechać.

Po kolejnych dwóch godzinach marszu zatrzymali się na odpoczynek u wylotu wąwozu i Jane wzięła Chantal od Ellisa. Dalej droga w dół stawała się znowu stroma i nierówna, ale znajdowali się poniżej granicy wiecznych lodów i głazy nie były już śliskie. Wąwóz był dosyć wąski i łatwo mógł ulec zablokowaniu.

– Mam nadzieję, że nie napotkamy tam żadnych osuwisk – powiedziała

Jane.

Ellis patrzył w przeciwna stronę, na górne partie doliny, z których niedawno zeszli. Nagle drgnął.

– Jezu Chryste! – wykrzyknął.

– Co się, u licha, stało? – Jane odwróciła głowę, spojrzała tam gdzie on, i serce jej zamarło. Mniej więcej milę wyżej dostrzegła schodzących zboczem sześciu ludzi w mundurach i konia; grupa pościgowa.

Mimo wszystko, pomyślała Jane; mimo tego, co przeszliśmy, dopadli nas jednak. Była zbyt załamana, by chociaż zapłakać.