Ellis chwycił ją za ramię.
– Szybko, zbieramy się – rzucił. Pociągając za sobą Jane ruszył spiesznie w dół pod osłonę wąwozu.
– Co to da? – protestowała słabym głosem Jane. – I tak nas złapią.
– Została nam jeszcze jedna szansa. – Ellis idąc rozglądał się bacznie po stromych skalnych ścianach wąwozu.
– Jaka?
– Lawina.
– Znajdą drogę górą albo naokoło.
– Nie zrobią tego, jeśli ich wszystkich przywali.
Zatrzymał się w miejscu, gdzie dno kanionu miało szerokość zaledwie kilku stóp, a wyższa ze ścian wznosiła się pionowo w górę.
– Tu jest idealnie – stwierdził. Wyjął z kieszeni płaszcza blok TNT, zwój lontu detonującego opatrzony napisem Primacord, mały metalowy przedmiot wielkości skuwki wiecznego pióra i coś, co przypominało metalową strzykawkę, z tym że z tępego końca zamiast uchwytu tłoczka znajdował się pierścień. Rozłożył to wszystko na ziemi.
Jane obserwowała go oszołomiona. Wolała nie robić sobie nadziei. Przymocował mały metalowy przedmiot do końca primacordu zaciskając go na nim zębami; następnie połączył ten przedmiot z zaostrzonym końcem strzykawki. Wręczył cały zespół Jane.
– Powiem ci teraz, co masz zrobić – zaczął. – Pójdziesz wąwozem rozwijając za sobą lont. Staraj się go maskować. Nie ma znaczenia, jeśli przeciągniesz go strumieniem – to świństwo pali się i pod wodą. Kiedy lont się skończy, wyciągniesz w ten sposób zawleczki bezpieczeństwa. – Pokazał jej dwie zawleczki przesunięte przez korpus strzykawki. Wyciągnął je, po czym wsunął z powrotem na miejsce. – Potem nie spuszczaj ze mnie oka. Czekaj, aż pomacham nad głową rękami – o tak. – Zademonstrował jej, o co mu chodzi. – Wtedy pociągnij za to kółko. Jeśli uda nam się utrafić we właściwy moment, możemy zabić wszystkich.
Idź!
Jane wypełniała wszystkie instrukcje jak robot, nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi. Szła wąwozem rozwijając za sobą lont. Z początku ukrywała kabel pod niskimi krzakami, potem ciągnęła go korytem strumienia. Chantal spała w nosidełku kołyszącym się lekko w rytm kroków Jane, pozostawiając jej obie ręce wolne.
Po minucie Jane obejrzała się. Ellis utykał TNT w szczelinie między skałami. Sądziła zawsze, że materiały wybuchowe eksplodują spontanicznie, jeśli nieostrożnie się z nimi obchodzić; najwyraźniej była w błędzie.
Szła dalej, aż kabel naprężył jej się w dłoniach i wtedy znowu się odwróciła. Ellis wspinał się teraz po ścianie kanionu, szukając przypuszczalnie najdogodniejszego miejsca, z którego będzie mógł obserwować wchodzących w pułapkę Rosjan.
Usiadła nad strumieniem. Małe ciałko Chantal spoczęło na jej kolanach. Pas nosidełka obwisł luźno, zdejmując ciężar z pleców Jane. W głowie rozbrzmiewały jej echem słowa Ellisa: Jeśli uda nam się utrafić we właściwy moment, możemy zabić ich wszystkich. Czy to się uda? – pomyślała. Czy wszyscy zginą?
Co zrobiliby wtedy pozostali Rosjanie? Jane zaczęło się przejaśniać w głowie i była już w stanie rozważyć prawdopodobną sekwencję wydarzeń. Za godzinę, najdalej dwie, ktoś zwróci uwagę, że ten mały oddziałek od jakiegoś czasu się nie zgłasza i podejmie próbę wywołania ich przez radio. Stwierdzą, że nawiązanie łączności jest niemożliwe i założą, że oddział posuwa się głębokim wąwozem albo że mają wyłączone radio. Kiedy po następnych paru godzinach oddział nadal nie będzie się zgłaszał, wyślą na jego poszukiwanie helikopter zakładając, że dowódca jest na tyle rozgarnięty, że rozpali ognisko albo zrobi coś w tym rodzaju dla wskazania swojej pozycji obserwatorowi z powietrza. Kiedy nie przyniesie to żadnych rezultatów, ludzie z dowództwa zaczną się poważnie niepokoić. W końcu zmuszeni będą wysłać inną grupę na poszukiwania zaginionego oddziału. Nowa grupa będzie musiała przeczesać ten sam teren co poprzednia. Na pewno nie wywiążą się z tego zadania dzisiaj, a prowadzenie poszukiwań w nocy będzie niemożliwe. Do czasu kiedy znajdą ciała, Ellis z Jane będą już co najmniej półtora dnia drogi stąd, a może i dalej. To może wystarczyć, pomyślała Jane; do tego czasu zostawią z Ellisem za sobą tyle rozwidleń, bocznych dolin i alternatywnych szlaków, że wytropienie ich stanie się praktycznie niemożliwe. Ciekawe, pomyślała znużona. Ciekawe, czy to już będzie koniec. Niech ci żołnierze się pośpieszą. Nie mogę znieść tego czekania. Tak się boję.
Widziała wyraźnie Ellisa, jak pełznie na czworakach krawędzią urwiska. Widziała też grupę pościgową schodzącą w dolinę. Nawet z tej odległości widać było, że są brudni, a zwieszone ramiona i ociężały chód zdradzały ich zmęczenie i zniechęcenie. Nie widzieli jej jeszcze; wtopiła się w krajobraz.
Ellis przykucnął za skalnym cyplem i wyglądał zza niego na zbliżających się żołnierzy. Jane widziała go wyraźnie, ale Rosjanie nie mogli go zauważyć, a do tego stamtąd, gdzie siedział, miał dobry widok na miejsce, w którym podłożył ładunek wybuchowy.
Żołnierze dotarli do wylotu wąwozu i zaczęli schodzić w dół. Jeden z nich jechał konno i miał wąsik: przypuszczalnie oficer. Inny nosił czapkę chitrali. To
Halam, poznała go Jane; zdrajca. Po tym, co zrobił Jean-Pierre, zdrada wydawała jej się zbrodnią niewybaczalną. Poza tym było ich jeszcze pięciu, wszyscy krótko ostrzyżeni, w mundurowych czapkach, o młodzieńczych, ogolonych twarzach. Dwaj mężczyźni i pięciu chłopców, pomyślała.
Obserwowała Ellisa. W każdej chwili może dać znak. Z napięcia i od spoglądania na niego w górę zaczynał ją boleć kark. Żołnierze nadal jej nie dostrzegali: koncentrowali się na wypatrywaniu drogi przez kamienisty teren. Ellis odwrócił się wreszcie ku niej i powoli, z rozmysłem zamachał nad głową obiema rękami. Jane skierowała wzrok z powrotem na żołnierzy. Jeden z nich wyciągnął rękę i wziął konia za uzdę, żeby mu pomóc na nierównym odcinku drogi. Jane trzymała w lewej dłoni strzykawkowate urządzenie, a palec wskazujący prawej tkwił zgięty w kółku mechanizmu zwalniającego. Jedno szarpnięcie zapali lont, zdetonuje TNT i pogrzebie ścigających pod zwałami osuwającego się urwiska. Pięciu chłopców, pomyślała. Wstąpili do wojska z biedy, z głupoty, z jednego i z drugiego, albo trafili do niego z poboru. Wysłano ich do zimnego, niegościnnego kraju, gdzie ludzie ich nienawidzą. Maszerowali przez lodowatą, górską dzicz. Legli pogrzebani pod osuwiskiem z roztrzaskanymi głowami, zadławionymi ziemią płucami, przetrąconymi kręgosłupami i zmiażdżonymi klatkami piersiowymi, wrzeszcząc, dusząc się i wykrwawiając na śmierć w mękach i przerażeniu. Napisze się pięć listów do dumnych ojców i pełnych niepokoju matek czekających w domu: z przykrością zawiadamiamy, zginął podczas akcji, dziejowa walka z siłami reakcji, akt bohaterstwa, medal pośmiertny, najszczersze wyrazy współczucia. Gardząca tymi układnymi słowami matka wspominająca, jak rodziła w bólach i strachu, karmiła chłopca w czasach ciężkich i dobrych, uczyła chodzić, myć ręce i wymawiać jego imię, jak posłała go do szkoły; patrzyła, jak rośnie i rośnie, aż wyrósł prawie taki jak ona, a potem ją przerósł i wreszcie był gotów do zarabiania na życie, poślubił dorodną dziewczynę, założył własną rodzinę i dał jej wnuki. Matczyna rozpacz, kiedy ta uświadomi sobie, że to wszystko, wszystko, co zrobiła, ten ból i praca, i wyrzeczenia, na nic: ten cud, jej dziecko – mężczyzna, został zniszczony przez nadętych ludzi w głupiej, bezsensownej wojnie. Poczucie straty. Poczucie straty. Jane usłyszała krzyk Ellisa. Spojrzała w górę. Stał na wyprostowanych nogach nie dbając już o to, czy go zauważą, czy nie, machał do niej i wrzeszczał:
– Teraz! Teraz!
Odłożyła ostrożnie urządzenie odpalające na ziemię przy wartkim strumieniu.
Żołnierze dostrzegli teraz ich oboje. Dwaj zaczęli się wspinać na ścianę wąwozu w kierunku miejsca, gdzie stał Ellis. Pozostali otoczyli Jane mierząc do niej i do dziecka z karabinów z głupimi, zakłopotanymi minami. Nie zwracała na nich uwagi i patrzyła na Ellisa. Spuszczał się na dół po ścianie wąwozu. Żołnierze, którzy wspinali się do niego, zatrzymali się, niepewni, co zamierza.
Dotarł do dna i ruszył wolnym krokiem w kierunku Jane. Stanął przed nią.
– Dlaczego? – spytał. – Dlaczego tego nie zrobiłaś?
Bo są tacy młodzi, pomyślała; bo są młodzi i niewinni, i nie chcą mnie zabić. Bo to byłoby morderstwo. Ale głównie dlatego, bo…
– Bo oni mają matki – powiedziała cicho.
Jean-Pierre otworzył oczy. Obok polowej pryczy przykucnęła zwalista postać Anatolija. Za Anatolijem przez odrzuconą połę wejściową namiotu wpadało do środka jasne, słoneczne światło. Na moment Jean-Pierre’a ogarnęła panika, bo nie wiedział, dlaczego spał do tak późna ani co przez to stracił; potem w jednym przebłysku przypomniał sobie wypadki ostatniej nocy.
Obozowali z Anatolijem na podejściu do przełęczy Kantiwar. Obudził ich około drugiej nad ranem kapitan dowodzący grupą pościgową, który z kolei został obudzony przez żołnierza pełniącego wartę. Kapitan powiedział, że do obozu przypętał się młody Afgańczyk imieniem Halam. Posługując się mieszaniną francuskiego, angielskiego i rosyjskiego Halam oznajmił, że był przewodnikiem uciekających Amerykanów, ale znieważyli go, więc ich porzucił. Spytany, gdzie są teraz ci „Amerykanie”, zaoferował się zaprowadzić Rosjan do kamiennej chaty, gdzie zbiegowie pewnie jeszcze śpią, niczego się nie spodziewając.
Jean-Pierre chciał od razu wskakiwać do helikoptera i startować. Anatolij wykazał więcej rozwagi.
– Mamy w Mongolii takie powiedzonko: nie podniecaj się, dopóki dziwka nie rozłoży nóg – powiedział. – Halam może kłamać. Nawet jeśli mówi prawdę, to może nie być w stanie wskazać nam tej chaty, zwłaszcza w nocy i do tego z powietrza. A nawet jeśli zdołałby ją znaleźć, to ich może już w niej nie być.
– To co według ciebie mamy robić?
– Wysłać oddział rozpoznawczy – kapitan, pięciu szeregowców i koń, no i Halam, ma się rozumieć. Mogą wyruszyć natychmiast. Dopóki nie znajdą uciekinierów, my sobie odpoczniemy.
Jego ostrożność okazała się uzasadniona. Oddział rozpoznawczy zgłosił się przez radio o trzeciej trzydzieści meldując, że chata jest pusta. Jednak, dodali, ognisko jeszcze się tli, a więc Halam prawdopodobnie nie kłamał.