– Mari, stałaś się dla niego świętą – skomentował ktoś. – To pewnie zasługa tej wczorajszej medytacji.
Ale lata milczenia nauczyły Edwarda mowy bez słów. Potrafił skupić w spojrzeniu całą swoją energię. Tak jak był całkowicie pewien, że Weronika odgadła jego tkliwość i miłość, tak samo wiedział, że Mari zrozumie jego rozpacz i to, jak bardzo jest mu teraz potrzebna. Ociągała się jeszcze przez chwilę, ale w końcu wstała i wzięła go za rękę.
– Chodźmy się przejść – powiedziała. – Jesteś zdenerwowany.
Wyszli do parku. Gdy tylko znaleźli się w bezpiecznej odległości, pewni, że nikt ich nie usłyszy, Edward przerwał milczenie.
– Od lat żyję w Villete – powiedział. – Nie przynoszę już wstydu rodzicom, odłożyłem na bok własne ambicje, ale wizje Raju mnie nie opuściły.
– Wiem o tym – odpowiedziała Mari. – Rozmawialiśmy o tym wiele razy. Wiem też do czego zmierzasz – chcesz powiedzieć, że czas stąd odejść.
Edward popatrzył w niebo, czyżby Mari czuła to samo?
– To z powodu tej dziewczyny – ciągnęła Mari. – Widzieliśmy już wielu ludzi, którzy umierali w tym szpitalu, zawsze w chwili, gdy się tego najmniej spodziewali i najczęściej wtedy, gdy stracili wszelką nadzieję. Ale po raz pierwszy zdarzyło się to osobie młodej, ładnej, zdrowej, która mogłaby jeszcze tyle przeżyć.
Weronika jest wśród nas jedyną, która nie chciałaby zostać na zawsze w Villete. I to sprawiło, że zaczęliśmy pytać siebie samych: A my? Czego tu szukamy?
Edward skinął głową.
– Ja też wczoraj w nocy zachlam sobie pytanie, co ja właściwie robię w tym domu wariatów? I stwierdziłam, że o wiele ciekawiej byłoby znaleźć się na placu, na Trzech Mostach, kupować jabłka i rozmawiać o pogodzie na targu przed teatrem. Jasne, że odnalazłabym zapomniane już sprawy: rachunki do zapłacenia, drobne sprzeczki z sąsiadami, ironiczne spojrzenia ludzi, którzy mnie nie rozumieją, samotność, pretensje własnych dzieci. Ale sądzę, że wszystko to stanowi część życia i że można się z tym wszystkim uporać za cenę niepomiernie mniejszą niż ta, którą płacimy, odżegnując się od kłopotów. Myślę o tym, czy nie pójść dziś do mego byłego męża, tylko po to, aby mu powiedzieć: "Dziękuję". Co o tym sądzisz?
– Nic. Czy ja też powinienem pójść do domu moich rodziców i powiedzieć im to samo?
– By ć może. W istocie tylko my ponosimy winę za to, co zdarza się w naszym życiu. Wielu ludzi przeszło przez te same trudności, co my, ale zareagowało inaczej. My wybraliśmy prostsze wyjście – własną rzeczywistość.
Edward wiedział, że Mari ma rację.
– Mam ochotę zacząć znowu żyć, Edwardzie. Popełniając błędy, które zawsze chciałam popełnić, tylko nigdy nie miałam odwagi. Stawiając czoła panice, która może powrócić, ale spowoduje przecież tylko zmęczenie, bo przecież wiem, że od paniki się nie umiera. Mogę spotkać nowych przyjaciół i nauczyć ich jak stać się szalonym, by być mądrym. Poradzę im, by nie przestrzegali zasad dobrego wychowania, ale by odkryli swoje własne życie, swoje pragnienia, przygody i żeby żyli! Katolikom będę cytowała Eklezjastę, muzułmanom Koran, Torę Żydom, a ateistom teksty Arystotelesa. Nigdy więcej nie chcę być adwokatem, ale mogę wykorzystać moje doświadczenia i dawać wykłady o ludziach, którzy poznali prawdę istnienia, i których pisma można sprowadzić do jednego słowa: "Żyjcie!". Jeśli będziesz żyt, Bóg będzie żyt z tobą. Jeśli odmówisz podjęcia ryzyka, On wróci do odległego Nieba i stanie się tylko tematem filozoficznych spekulacji.
Wszyscy to wiedzą, ale nikt nie robi pierwszego kroku, może z obawy przed posądzeniem o obłęd. My, Edwardzie, przynajmniej tego się nie boimy. Już przeszliśmy przez Villete.
– Nie możemy jedynie kandydować na prezydenta republiki. Opozycja zaczęliby grzebać w naszej przeszłości.
Mari uśmiechnęła się i kiwnęli głową.
– Jestem zmęczona takim życiem. Nie wiem, czy uda mi się przezwyciężyć strach, ale mam już dość Bractwa, tego parku, Villete i udawania wariatki.
– Jeśli ja odejdę, to ty też? – Ty tego nie zrobisz.
– Kilka minut temu prawie odszedłem.
– Sama nie wiem. Zmęczyło mnie to wszystko, ale przyzwyczaiłam się.
– Gdy się tu znalazłem z rozpoznaniem schizofrenii, spędzałaś cale dnie i miesiące, troszcząc się o mnie i traktując mnie jak człowieka. Ja również zdążyłem się już wtedy przyzwyczaić do życia, które postanowiłem wieść w rzeczywistości, którą sam stworzyłem, ale ty mi na to nie pozwoliłaś. Wtedy cię nienawidziłem, ale dzisiaj kocham. Chcę, abyś wyszli z Villete, Mari, tak jak ja wyszedłem z mojego osobnego świata.
Mari odeszła bez słowa.
W malej i rzadko odwiedzanej bibliotece w Villete Edward nie znalazł ani Koranu, ani Arystotelesa, ani innych filozofów, o których wspominali Mari. Ale znalazł tekst pewnego poety:
Dlatego powiedziałem sobie:
Los szaleńca stanie się również moim udziałem. Idź, jedz swój chleb z radością i pij ze smakiem swoje wino, bowiem Bóg przyjął już twoje dzieła.
Niechaj twe szaty zawsze będą białe, a na twej głowie nigdy nie zbraknie pachnidła. Raduj się życiem z ukochaną kobietą we wszystkich dniach próżności, jakie Bóg ci dał pod słońcem.
Bo oto jest racja przypisana twojemu losowi i dla niej trudzisz się pod słońcem.
Podążaj ścieżkami swego serca i za pragnieniem swych oczu, świadom że Bóg cię rozliczy.
– Bóg rozliczy mnie na koniec – powiedział Edward na glos. – A ja Mu powiem: "Przez pewien czas mojego życia zapatrzyłem się na wiatr, zapomniałem posiać, nie cieszyłem się owocem mych dni, ani nawet nie piłem ofiarowanego mi wina. Ale pewnego dnia stwierdziłem, że jestem gotów i zabrałem się do pracy. Opowiedziałem ludziom moje wizje Raju, tak jak Bosych, Van Gogh, Wagner, Beethoven, Einstein i inni szaleńcy uczynili to przede mną". Na to On odpowie mi, że wyszedłem ze szpitala, by nie oglądać śmierci pewnej młodej dziewczyny, ale ona będzie już wtedy tam, w niebie i ujmie się za mną.
– Co ty wygadujesz? – przerwał mu bibliotekarz.
– Chcę wyjść z Villete, teraz – odpowiedział Edward, tonem dość stanowczym. – Mam wiele do zrobienia.
Bibliotekarz nacisnął na dzwonek i wkrótce zjawili się dwaj pielęgniarze.
– Chcę stąd wyjść – powtórzył Edward, wzburzony. – Czuję się dobrze. Pozwólcie mi porozmawiać z doktorem Igorem.
Ale dwaj mężczyźni już go chwycili pod ręce. Edward próbował wyswobodzić się z ich uścisku, chociaż wiedział, że nie zda się to na nic.
– Masz atak, uspokój się – odezwał się jeden z nich. – Zajmiemy się tobą.
Edward zaczął się szamotać.
– Pozwólcie mi porozmawiać z doktorem Igorem. Mam mu dużo do powiedzenia i jestem pewien, że on mnie zrozumie!
Mężczyźni prowadzili go już na oddział.
– Puśćcie mnie! – krzyczał. – Pozwólcie mi choć przez chwilę porozmawiać z lekarzem!
Aby dojść do oddziału, trzeba było przejść przez świetlicę, gdzie zebrali się wszyscy chorzy. Edward wyrywał się i atmosfera stała się napięta.
– Puśćcie go! To wariat!
Jedni śmiali się, inni walili w stoły i krzesła.
– To jest szpital psychiatryczny! Nikt nie musi się zachowywać tak jak wy!
Jeden z pielęgniarzy szepnął do drugiego:
– Musimy ich nastraszyć, bo inaczej już za chwilę nie będziemy w stanie opanować sytuacji. – Jest na to tylko jeden sposób.
– Nie spodoba się to doktorowi Igorowi.
– Gorzej będzie jak ta banda pomyleńców rozwali cały ten jego święty przybytek.
Weronika obudzili się nagle, zlana zimnym potem. Wokół panował wielki hałas, a ona potrzebowali ciszy, by dalej spać. Ale wrzaski nie ustawały.
Podniosła się na wpół przytomna i poszli do świetlicy, gdzie zobaczyli Edwarda w ramionach dwóch pielęgniarzy i innych, nadbiegających z przygotowanymi do zastrzyku strzykawkami.