Marek Krajewski
Widma W Mieście Breslau
Eberhard Mock tom: 3
Wrocław, środa 2 października 1919 roku, kwadrans na dziewiątą rano
Komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus wchodził powoli po schodach na drugie piętro budynku Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49. Kiedy stawiał stopę na kolejnym schodku, napierał na niego całym ciężarem swego ciała, by sprawdzić, czy osiemnastowieczny piaskowiec schodów nie pęknie pod obcasem jego błyszczącego trzewika. Chętnie rozkruszyłby stary kamień, naśmiecił pyłem dokoła, a potem zszedł na dół i zwrócił uwagę woźnemu na nieporządek. Opóźniłby w ten sposób wejście do swojego gabinetu: nie ujrzałby zbolałej miny sekretarza von Gallasena, nie zobaczyłby zapełnionego ważnymi terminami kalendarza ściennego z widokiem niedawno wzniesionego gmachu Technische Hochschule ani oprawionego zdjęcia swojego syna Jakoba Mühlhausa z uroczystości konfirmacyjnej, ale nade wszystko nie doświadczyłby kłopotliwej i niemiłej mu obecności medyka sekcyjnego, doktora Siegfrieda Lasariusa, którego zaanonsował mu przed chwilą policyjny goniec. To właśnie ta wiadomość zepsuła komisarzowi humor. Nie lubił Lasariusa, który uważał zmarłych za najlepszych partnerów do rozmowy. Ci też go cenili, choć nie śmiali się z jego dowcipów, leżąc w betonowych rynnach Instytutu Lekarsko-Sądowego i pławiąc się w lodowatym strumieniu wody z podrygującego gumowego szlaucha. Każda wizyta Lasariusa zwiastowała w najlepszym razie trudne pytania, w najgorszym – poważne kłopoty. Tylko ciekawy problem poznawczy lub jakieś niebezpieczeństwo sprawiało, że Charon opuszczał swe dzierżawy. Komisarz chciał wierzyć w tę pierwszą przyczynę. Rozejrzał się dokoła. Nic nie dawało mu pretekstu do opóźnienia spotkania z małomównym medykiem. Jeszcze raz przycisnął stopień nogą. Lekko zatrzeszczała polakierowana skóra butów, odbijająca metalowe liście wijące się wokół prętów poręczy i piramidalne wzniesienie schodów. Z dziedzińca doszedł jakiś stukot i głośne przekleństwa. Mühlhaus spojrzał ponad zaniedbaną paprotką, której fatalny stan zauważała każda kobieta wchodząca do tego męskiego świata. On sam, choć nie był kobietą, zarejestrował skręcone gałązki proszące o wodę i z rozgniewaną miną odwrócił się i zbiegł po schodach w stronę dyżurki. Nie doszedł jednak do niej.
– Panie komisarzu! – usłyszał z góry tubalny głos Lasariusa. Przystanął i ujrzał ciemny wachlarz kapelusza i wilgotne ornamenty rzadkich loków na czaszce. Lasarius schodził majestatycznie. – Nie mogłem się pana doczekać.
– Jest dopiero za pięć dziewiąta. – Mühlhaus wyjął srebrną kopertę z kieszeni kamizelki. – Nie może pan poczekać, doktorze, kilku sekund? Tak pilna jest pańska sprawa, że będziemy ją omawiać na schodach?
– Niczego nie będziemy omawiać – Lasarius otworzył skórzaną aktówkę i podał Mühlhausowi dwie kartki z nagłówkami „Raport z sekcji zwłok”, po czym zapatrzył się na dziedziniec, gdzie woźny i furman dzwonili kankami z naftą. – Nie będziemy w ogóle nic mówić. Ani słowa. Nikomu.
– A zwłaszcza Mockowi – uzupełnił Mühlhaus po szybkim przeczytaniu raportu. Obserwował wąsatego furmana, który podawał woźnemu kanki i był tak nadęty, że mało brakowało, a po dziedzińcu zaczęłyby strzelać guziki z jego kamizelki. – Doktorze Lasarius, czy pańscy zimni pacjenci nie mają nazwisk? Dlaczego ci dwoje są anonimowi? Ja wiem, że pan nie zna tych nazwisk. W takim razie trzeba je nadać. Nawet bydlęta przebywające z ludźmi mają swoje imiona.
– U mnie, panie komisarzu Mühlhaus – mruknął medyk – nie ma różnicy pomiędzy bydlętami a ludźmi, chyba że chodzi o rozmiary serca lub wątroby. A w pana profesji jak jest?
– Nazwiemy ich… – policjant pominął milczeniem pytanie i spojrzał na furgon z naftą, na którym widniał napis: „Artykuły oświetleniowe Salomon Beyer” -…nazwiemy ich Alfred Salomon i Catarina Beyer.
– Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – powiedział Lasarius, oparł aktówkę o poręcz, wpisał nazwiska w odpowiednie rubryki i uczynił nad kartkami znak krzyża.
– Nikomu… zwłaszcza Mockowi – powtórzył zamyślony Mühlhaus i podał medykowi rękę. – W moim zawodzie też nie ma różnicy pomiędzy ludźmi i zwierzętami. Ale bez nazwisk trudno prowadzi się kartotekę.
Wrocław, środa 2 października 1919 roku, godzina dziewiąta rano
Asystent kryminalny Eberhard Mock wyszedł chwiejnym krokiem z trafiki Afferta znajdującej się w ciemnej bramie na północnej pierzei Rynku. Październikowe słońce poraziło zamglone tęczówki jego oczu, na które nasuwały się co chwila opuchnięte powieki. Słaniając się na nogach, oparł się o bramę wejściową do Ring-Theater i nałożył na nos okulary o jaskrawożółtych szkłach. Wszystko dokoła oblewała jasna poświata potęgowana dziełem jenajskich optyków, jakim były silnie rozjaśniające binokle. Pomiędzy szkła a pocięte czerwonymi żyłkami białka oczu dostał się gryzący dym papierosowy. Mock prawie stracił oddech. Wypuścił dym i odruchowo przysłonił palcami oczy. Syknął z bólu – powieki były kłębowiskiem neuronowych zakończeń, a pod wilgotną skórą przesuwały się twarde grudki. Trzymając się jedną ręką ściany, ruszył prawie po omacku. Skręcił w Schmiedebrücke. Pod dłonią przesuwały mu się oszklone witryny sklepu Proskauera z męska konfekcją, w oczy kłuły go blaski wysyłane przez złote zegarki rozłożone za szybą sklepu Kühnela, ocierał się o chropowate ściany budynku zajmowanego przez „Deutsche Seefischhandels -Aktiengesellschaft”, aż w końcu przeszedł przez Nadlerstrasse i natrafił na oszklone drzwi kawiarni Heymanna.
Wtoczył się do środka lokalu, który o tej porze był jeszcze pusty i cichy. Po głównej sali kręcił się chłopak w białym sztywnym fartuchu i ustawiał piramidy ze stołów i krzeseł, przeplatając tę czynność zręcznymi pociągnięciami wilgotnej szmaty, która zbierała kurz i papierosowy popiół pokrywające blaty stołów i płachty serwet. Widząc Mocka, który potknął się i poleciał wprost na kruchą piramidę sprzętów, chłopak odruchowo zamachnął się szmatą i przeciągnął nią po twarzy porannego gościa. Jaskrawo-żółte binokle zatańczyły na łańcuszku, Mock utracił punkt ciężkości, a stoły i krzesła – swe oparcie. Chłopak patrzył przerażony, jak dobrze zbudowany brunet ląduje na sterczących nogach i wygiętych oparciach krzeseł, łamiąc je z przeraźliwym trzaskiem, a na jego głowę zsuwają się wykrochmalone serwety. W porannym październikowym słońcu zamigotały drobiny kurzu. Otwarta solniczka wpadła pomiędzy gęste włosy Mocka i z lekkim szmerem sypnęła po policzkach strużką soli. Asystent kryminalny w obronnym odruchu zamknął oczy i wtedy poczuł narastające pieczenie. Cieszyło go to, ponieważ wiedział, że ból nie pozwoli mu usnąć, że podziała lepiej niż sześć filiżanek mocnej kawy, które od godziny piątej nad ranem zdążył już wypić. W żyłach Mocka – wbrew przypuszczeniom pomocnika restauracyjnego – nie płynął ani miligram alkoholu. Mock nie spał od czterech dni. Mock robił wszystko, aby nie spać.
Wrocław, środa 2 października 1919 roku, godzina dziewiąta piętnaście rano
Mimo iż kawiarnia Heymanna nie była jeszcze czynna, siedzieli tam dwaj mężczyźni i podnosili do ust dymiące filiżanki z czarną kawą. Jeden z nich wypalał papierosa za papierosem, drugi – ściskając zębami kościany ustnik fajki – w gęstwinie swej brody wypuszczał kącikami ust małe strużki dymu. Pomocnik restauracyjny robił wszystko, aby czarnowłosy mężczyzna – jak się okazało policjant – puścił w niepamięć niedawne zajście. Posprzątał rumowisko połamanych mebli, podał kawę, mleko, sprowadził na koszt firmy znane friedrichhofskie sucharki z niedalekiej cukierni „S. Brunies”, wkręcał dla bruneta papierosy w małą cygarniczkę w kształcie fajki i przysłuchiwał się uważnie rozmowie, aby móc w lot zgadywać pragnienia człowieka, którego tak srogo sponiewierał. W pewnym momencie ofiara jego porządków wyjęła z wewnętrznej kieszeni marynarki kilka złożonych kartek papieru i wręczyła je brodaczowi. Ten czytał, wypuszczając z fajki krótkie grzybki dymu. Jego towarzysz podstawił sobie pod nos małą ampułkę. Nad stołem rozeszła się ostra woń moczu. Chłopak uciekł ze wstrętem za bar. Brodaty mężczyzna czytał uważnie, a rysy jego twarzy i fałdy skóry układały się w znak zapytania.