Mock przeprosił kelnera i obie damy, uchylając melonika, po czym odwrócił się, chcąc się policzyć z upiorem, który zburzył mu sen. Zamiast niego po stoliku skakał wróbel i wydziobywał z talerza resztki ziemniaka. Mock nie odpędzał go. Skręcił papierosa z jasnego tytoniu Georgia i zapalił, słuchając kurantów bijących z kościoła gimnazjalnego. Po chwili spłoszony ptak, bijący skrzydłami w jego piersi, uspokoił się. Myśli Mocka stały się jasne, a łańcuchy sylogizmów czytelne. Morderca popełnia spektakularny mord, aby mnie zmusić do przyznania się do jakiegoś błędu z przeszłości. Trzeba tu się zatrzymać nad dwiema kwestiami – tłumaczył wróblowi skaczącemu po sztywnym od krochmalu obrusie. – Pierwsza to niezwykłość zbrodni, druga – mój błąd z przeszłości. Niezwykłość zbrodni mogłaby zostać przeoczona, gdyby zwłoki znaleziono później, w stanie rozkładu, na przykład po kilku miesiącach. Wtedy byłaby ona czytelna tylko dla doktora Lasariusa i jego ludzi, którzy doszukaliby się wykłutych oczu i złamanych kości w trupiej galarecie. Dlaczego zatem morderca zdaje się na przypadek? Ależ, jaki tu przypadek?! Przez jaz opatowicki przechodzi dziennie wiele ludzi na Wyspę Opatowicką, a potem dalej, na Księże Małe. Ciała z pewnością zostałyby odkryte, a wieść o czterech zabitych młodzieńcach obiegłaby najpierw całą dzielnicę, a potem miasto. Druga kwestia to mój błąd z przeszłości. Jeśli przyjąć, że ofiary mają podkreślać ogrom tego błędu, mają mnie oskarżać swoim absurdem, to żaden ich atrybut nie ma ze mną nic wspólnego. Zbrodnia ta jest bombastyczną formą bez śladu treści.
Wróbel odfrunął, a Mock ze zdziwieniem i zadowoleniem zauważył, że jego myśli nie są tylko skojarzeniami, nie są ciągiem chaotycznych obrazów, lecz przyjmują formę małego traktatu dyktowanego poprawnymi, rozbudowanymi zdaniami. Im bardziej był pijany, tym trzeźwiej myślał. Zapomniał o upiorze z wylewającą się z uszu limfą, szybko wyjął notes i zaczął gorączkowo pisać: „Zabici mają dwie cechy wyraźnie przez mordercę podkreślone. Te cechy są zresztą jedynymi, które mogą doprowadzić do identyfikacji ofiar. Zabici są marynarzami i mają wyeksponowane przez skórzane woreczki genitalia. Tym pierwszym aspektem zajmie się Wohsedt, tym drugim – ja. Wohsedt penetruje środowisko marynarzy, ja – środowiska lubieżników. Dla kogo eksponuje się genitalia w tak wyuzdany sposób?”
Tu Mock przerwał i przypomniał sobie pewien nielegalny dom publiczny w centrum Rynku, na który natrafili ze Smolorzem dzięki informatorowi. Szpicel ten usiłował zniszczyć konkurencję i odwrócić uwagę policjantów od własnego przybytku, który był jednocześnie swoistym fotograficznym atelier. Mock i Smolorz zmietli z powierzchni nadodrzańskiej metropolii oba lokale. I w pierwszym, i w drugim były rozmaite stroje i pasy. Nie brakowało skórzanych majtek, składających się jedynie z paska i suspensorium. „Nieważne, dla kogo eksponuje się genitalia – pisał dalej Mock. – Ważne, gdzie się to robi. Odpowiedź brzmi: w burdelach. Pojawia się kolejne pytanie: co ofiary mogły mieć wspólnego z burdelami? Odpowiedź jest dwojaka: mogły tam albo pracować, albo korzystać z uciech życia. Niestety, utrum possibile est. Jeśli byli oni gośćmi jakiegoś burdelu i z chęci uzyskania dodatkowych podniet ubierali się w suspensoria, to postępowanie wyjaśniające powinno polegać na przesłuchaniu wszystkich wrocławskich prostytutek”.
Mock zdziwił się, jak papier i ołówek wyszlachetniają obyczaje. Gdyby relacjonował komuś ustnie swój tok rozumowania, powiedziałby: „wrocławskich dziwek”.
„Jeśli zaś sami byli pracownikami burdelu i swoim strojem mieli epatować gości płci żeńskiej (wszak Lasarius stwierdził, że nie byli homoseksualistami), nie trzeba nikogo przepytywać, lecz sięgnąć do pokładów pamięci najlepszego znawcy wrocławskich burdeli i zapytać go: gdzie mógłby być czteroosobowy męski personel służący uprzyjemnianiu życia niewiastom?”
I tu najlepszy znawca wrocławskich lupanarów popadł w beznadziejny namysł, którego nie rozjaśnił kolejny papieros. Mógł to być jedynie dom publiczny nielegalny, głęboko zakonspirowany i przeznaczony tylko dla zaufanych członkiń lub członków. Do takiego wniosku doszedł Mock, uświadomiwszy sobie, że jeszcze nigdy w swojej piętnastoletniej karierze policyjnej w obyczajówce oraz w licznych, służbowych i niesłużbowych, wędrówkach po przybytkach bogini Isztar nie natrafił na klub, w którym kobiety pełniłyby inną funkcję niż personel, a mężczyźni byliby czymś innym niż klientami albo strażnikami dyscyplinującymi tych ostatnich.
– Do tego jeszcze te marynarskie czapki! – mruknął Mock do siebie, nieświadom, że oto wkracza na pole, którego penetrację wyznaczył Wohsedtowi. – To musiałby być ekskluzywny i zakamuflowany burdel dla dam z towarzystwa! W jednym pokoju Chińczyk, w innym marynarz, a jeszcze w innym żołnierz!
Kelner, podając Mockowi trzecią stopkę wódki, ze zdziwieniem i zainteresowaniem wysłuchał tego monologu. Podobne uczucia towarzyszyły dwóm niemłodym paniom pijącym obok przy stoliku likier kakaowy. Mock popatrzył na nie uważnie i uruchomił wyobraźnię – oto jedna z nich podchodzi do niego i pyta szeptem: „Drogi panie, ja chciałabym marynarza… gdzie można znaleźć takiego?” Spojrzał jeszcze raz na swe sąsiadki i zdał sobie sprawę z fałszu tej hipotetycznej sceny. Był on tak dojmujący, że poczuł gorycz w ustach. Postanowił spłukać ją jarzębiakiem.
Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, kwadrans przed północą
Mock siedział przy stoliku w sali tanecznej hotelu „Król Węgierski” i przykładając do oka kwadratową butlę dżinu, przypatrywał się trzem parom tańczącym na parkiecie otoczonym kolorowymi żarówkami. Dokoła parkietu ustawiono stoliki zajęte teraz przez kilku samotnych mężczyzn. Każdy z nich opierał łokieć na otaczającej parkiet barierce, wypuszczał kłęby dymu, wypijał od czasu do czasu kieliszek i obserwował taneczne ewolucje. Stoliki otaczały wznoszące się nieco wyżej loże. Niektóre z nich zaciągnięto wiśniowymi kotarami, inne były otwarte. Otwarte świeciły pustkami, w zamkniętych rozlegał się wysoki kobiecy śmiech. Kiedy ober dyskretnie uderzał młoteczkiem w żelazną rurkę, na której wisiały aksamitne kotary, Mock nadstawiał uszu i wytężał wzrok. Ober rozsuwał zasłony, a damy poprawiały fryzury i przesuwały smukłymi palcami po aksamitnych nozdrzach. W separes było niewielu mężczyzn. Do Mocka dochodził zapach perfum, woń potu i pudru. Damy pochodziły z wyższych sfer, co było widać po wyniosłości, z jaką zwracały się do kelnerów. Ich śmiech natomiast był całkiem plebejski i mocno podniecał plebejusza Mocka.
Orkiestra grała shimmy w rytm marsza żałobnego i widać było, że muzycy najchętniej wróciliby do poprzedniej czynności, jakiej się oddawali, a mianowicie do zanurzania swych wąsów w wielkich bombach piwa. Wybitnie poniedziałkową chęć do pracy wykazywały również fordanserki, które z wystudiowanym szykiem obracały się w rękach trzech rozochoconych tancerzy, lecz z ich oczu – co Mock łatwo zauważył, wzmocniwszy wzrok grubym szkłem butli – wyzierała niechęć i obojętność.
To spostrzeżenie skierowało myśli Mocka ku publicznym kobietom, które – podobnie jak wymęczone po niedzieli fordanserki – również w swych oczach ukrywały gładką apatię. Te oczy ożywiały się zwykle trzy razy podczas jednego seansu: kiedy dziewczyna podchodziła do klienta, kiedy udawała rozkosz i kiedy odbierała honorarium. W dwóch pierwszych sytuacjach była na ogół kiepską aktorką, w ostatniej – sprawnym rachmistrzem. Ta myśl uświadomiła mu, po co przyszedł do tego lokalu. Przypomniał sobie swoje rozumowanie: zabici byli klientami, nie pracownikami burdelu. W tym rozstrzygnięciu pomógł mu obraz, jaki utworzył, wyobrażając sobie jedną z niemłodych dam, siedzących obok niego w restauracji Michaela, w sytuacji gdy prosi o marynarza-ogiera. Wyobrażenie było fałszywe. Czując wtedy fałsz, postanowił pójść trudną i długą drogą, którą przedstawi na jutrzejszej odprawie u Mühlhausa. Musi przesłuchać wszystkie prostytutki tego miasta. Zacznie już teraz. Nalał sobie pierwszy kieliszek dżinu i uznał, że na tym poprzestanie. Nie chciał zasnąć. Nie chciał wcale zasypiać. Sny nie były jego sprzymierzeńcami. Ani w śledztwie, ani w życiu.