Выбрать главу

– Jestem wściekle głodny. – Mock włożył dłoń do popielnicy i wcisnął niedopałek w kupkę sypkiego popiołu. – Zrobiłem tak, jak kazałeś. Nie jadłem nic od popołudniowej kawy i ciastek u ciebie.

– No to jedz teraz do woli, do syta. – Cornelius obserwował, jak kelner zastawia stół przekąskami. – Przypomnij sobie nasze rozmowy w okopach pod Dyneburgiem. Nie rozmawialiśmy wtedy o niczym innym… Tylko o jedzeniu… O kobietach nie mieliśmy odwagi… Nie znaliśmy się jeszcze tak dobrze. – Cornelius ujął za smukłą szyjkę litrową karafkę wódki i napełnił kieliszki. – Godzinami potrafiłeś opisywać śląskie rolady, ja odwzajemniałem się charakterystyką flądry po krzyżacku, która tak smakowała średniowiecznym rycerzom.

Mock wlał w siebie piekący strumień cytrynówki Krsinsika i zanurzył nóż w gruby sześcian masła przystrojony gałązkami pietruszki. Posmarował nim kromkę pszennego chleba, po czym wdarł się widelcem w delikatne wnętrze galaretki z nóżek. Prostopadłościenne i romboidalne bryły galarety, w których zastygły ósemki jajka, ząbki czosnku i pasma wieprzowiny, ginęły w ustach Mocka. Kiedy przełknął, dotknął widelcem krawędzi obu pustych kieliszków, wywołując szlachetny dźwięk.

– Zack, zack – powiedział Mock, patrząc na oleistą konsystencję zamrożonej, nalewanej przez siebie cytrynówki – twoje zdrowie Rühtgard. Zdrowie fundatora.

Potem opróżnił kieliszek, trzymając go za kruchą stopkę, i zabrał się do smażonych śledzi leżących na podłużnym półmisku w kałuży octowej marynaty. Z radością rozgniatał zębami ich płaty, ciesząc się z tego, że rozmiękłe od octu ości są giętkie i nieszkodliwe.

– Tak było – dwie setki wódki wyraźnie zaznaczyły się w głosie Rühtgarda. – O kobietach rozmawialiśmy znacznie później. Kiedy już się nie wstydziliśmy własnych uczuć. Kiedy…

– Poznaliśmy, czym jest przyjaźń. – Mock zaskrzypiał widelcem o pusty półmisek i rozparł się wygodnie na kanapie. – Kiedy zrozumieliśmy, że w świecie szrapneli, odłamków, robactwa tylko ona ma sens. Nie ojczyzna, nie zdobywanie kolejnych przyczółków barbaricum, lecz koleżeństwo…

– Nie bądź taki patetyczny, Mock, mój stary kamracie. – Rühtgard uśmiechnął się na widok dwóch kelnerów, którzy ustawiali na stole srebrne półmiski przykryte kopułami ozdobionymi dwugłowym orłem austriackim. – Patrz – tu podniósł przykrycie i najwyraźniej miał zamiar nasadzić je sobie na głowę – takie nosiliśmy hełmy…

Mock roześmiał się donośnie, widząc, jak gorąca, ściekająca spod przykrycia kropla tłuszczu toczy się na kark Rühtgarda. Kiedy ten uderzył się gwałtownie w to miejsce, jak po ugryzieniu komara, Mock napełnił puste kieliszki, zwiększając stopniowo odległość pomiędzy butelką a naczyniem. Ostatnie krople wpadły do kieliszka z odległości niemal dziesięciu centymetrów.

– Patos to najgorsze tło tego, co przeżyliśmy w ciągu tych dwóch lat. – Rühtgard wstał i zasunął kotary w ich loży. – Tło fałszywe. Przyjaźń i koleżeństwo nie rodzą się w obliczu śmierci. Wtedy nie. ma przyjaciół. Każdy stoi sam przed śmiercią i śmierdzi ze strachu. Nasze koleżeństwo cementowało się w codziennym upokorzeniu, w codziennej pogardzie, jakiej doświadczaliśmy. Wiesz, kiedy to zrozumiałem?

– Kiedy? – zapytał Mock, podnosząc pokrywy półmisków.

– Kiedy musieliśmy srać na rozkaz. – Rühtgard przerwał, by stuknąć się z Mockiem i przełknąć gryzący płyn. Jego przełyk podołał temu z trudem. – Przychodził kapitan Mantzelmann i kazał jednocześnie srać całemu plutonowi. Nawet mnie, sanitariuszowi. Wtedy, kiedy on decydował, był czas na sranie. Kucaliśmy w okopach, a lodowaty wiatr siekł nas po tyłkach. Mantzelmann wyznaczał czas srania. Szkoda, że nie wyznaczył nam czasu umierania. Mock, do jasnej cholery! – krzyknął. – Tylko nas dwóch jest na tym świecie! Ty i ja!

– Cicho, nie pij więcej. – Mock zawiązał pod szyją wykrochmaloną serwetę. – Nie jesz kolacji, to nie możesz dużo pić. Trzy setki w zupełności wystarczą.

Na talerzu Mocka wylądowały cztery zarumienione szyje gęsie. Pokroił ten specjał w plastry, a następnie poukładał je na chrupiących talarkach ziemniaków. W otoczce gęsiej skóry zamknięty był farsz z cebuli, wątróbki i gęsiego smalcu. Mock nałożył na te piramidy miękkie pierścienie duszonej cebuli i przypuścił zmasowany atak. Jadł powoli i metodycznie. Najpierw zanurzał sztućce w półmisku, w którym grube kawały pieczeni wieprzowej pływały w gęstym zawiesistym sosie podbitym mąką i śmietaną. Na nabity na widelec kawałek pieczeni nakładał ziemniaczano-drobiowy pagórek. Po pochłonięciu tej skomplikowanej kompozycji nasuwał na widelec, jak na szuflę, warstwę kapusty zasmażanej ze skwarkami. Talerze powoli pustoszały.

– O kobietach rozmawialiśmy później. – Rühtgard zapalił papierosa. – Kiedy Ruscy zaczynali śpiewać swoje dumki. Wtedy my wpatrywaliśmy się w rozgwieżdżone niebo i każdy z nas myślał o ciepłych kobiecych ciałach, o miękkich piersiach, o gładkich udach…

– Corneliusie, przestań fantazjować. – Mock odsunął puste talerze, zapalił papierosa i lunął z karafki kolejne dwa strzały. – Opowiadaliśmy sobie nie o kobietach, lecz o kobiecie. Każdy z nas o jednej kobiecie. Ja opowiadałem ci o swoim romantycznym ideale, o tajemniczej, rudowłosej i nieznanej Lorelei z królewieckiego szpitala, ty natomiast mówiłeś tylko o…

– Mojej córce, Christel. – Rühtgard wypił, nie czekając na Mocka. – O mojej małej księżniczce Christel, która teraz kokietuje mężczyzn, która rozsiewa wokół siebie zapach rui…

– Daj spokój. – Mock teraz poczuł dotkliwe pragnienie. Odsunął kotarę, aby przywołać kelnera z pienistym kuflem.

– Twoja mała księżniczka jest już dorosłą panną i powinna wyjść za mąż.

Rühtgard zrzucił marynarkę, a następnie zaczął rozpinać kamizelkę.

– Mock, bracie! – krzyknął. – Nasza przyjaźń jest jak przyjaźń Patroklosa i Achillesa! Zamieńmy się na kamizelki jak bohaterowie Homerowi na zbroje!

Mówiąc to, Rühtgard zrzucił kamizelkę i ciężko usiadł. Po chwili spłynął nań sen czarny, brat śmierci. Mock wyszedł z loży i zaczął rozglądać się za kelnerem. Zamiast niego ujrzał pijany uśmiech dziewczyny o semickiej urodzie, która kołysała się na parkiecie – samotna, z torebką wiszącą na szyi. Widział też rozlaną wódkę, poplamione obrusy, biały pył kokainy, zauważył jakiegoś żołnierza, który pod szynelem chował ulotki, widział swojego przyjaciela, doktora Rühtgarda, który niegdyś w mieście nad Pregołą uratował mu życie. Strzelił z palców i pojawił się młody kelner.

– Bądź tak dobry – Mock z trudem wypowiadał sylaby i przerzucał banknoty w pugilaresie – i sprowadź dorożkę dla mnie i dla mojego przyjaciela… A potem pomóż mi go tam zanieść…

– Nie mogę tego uczynić, wielmożny panie – powiedział chłopak, chowając do kieszeni banknot dziesięciomarkowy – ponieważ nasz dyrektor, pan Bilkowsky, nie pozwala wynajmować fiakrów. Ich konie zanieczyszczają chodnik przed lokalem. Dla ważnych gości – a do takich należy szanowny pan, już drugi raz widzę szanownego pana, wczoraj i dzisiaj, i jego przyjaciel – sprowadzamy automobil… Właśnie niedawno szofer przyjechał pod nasz lokal i chyba wciąż jest wolny…

Młody kelner zniknął. Mock wrócił do separe, zapłacił za kolację oberowi, a potem długo zawiązywał trzewiki, w której to czynności bardzo mu przeszkadzał brzuch wydęty przez ciężkostrawne specjały. Sapiąc i ciężko dysząc, odtransportował doktora Rühtgarda do pięknego opla, którego dach ozdabiała chorągiewka z austriackim orłem i nazwą hotelu „Król Węgierski”. Automobil ruszył przez miasto. Noc była ciepła. Wrocławianie szykowali się do snu. Tylko jeden z nich szykował się do spotkania z upiorami.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina druga w nocy

Wiatr wydymał firankę w otwartym oknie. Mock siedział przy stole i przysłuchiwał się pochrapywaniu ojca. Za oknem, na kwadratowym podwórku snop światła z gazowej latarni oświetlał pompę, przy której stała służąca pastora Gerdsa i przeciągała się leniwie, wpatrując się z uśmiechem w okno Mocka. Potem pogłaskała ramię pompy i przylgnęła do niego całym ciałem. Pompa zagrała wśród nocy zardzewiałą pieśń. Woda lała się do wiaderka, a służąca pastora uśmiechała się nadal do okna Mocka, huśtając się na dźwigni ramienia. Kiedy wiaderko było już pełne, zsunęła się niżej i ukucnęła, trzymając się rękami górnej części ramienia pompy. Koszula nocna napięła się na jej pośladkach. Spomiędzy nich wystawał uchwyt pompy. Raz jeszcze zerknęła z uśmiechem w okno asystenta kryminalnego, wzięła wiaderko i ruszyła w stronę bramy przelotowej. Mock nasłuchiwał. Wiaderko stuknęło o oszkloną witrynę dawnego sklepu rzeźniczego. Dzwonek brzęknął bardzo delikatnie. Na schodach Mock usłyszał lekkie kroki. Wstał i przyjrzał się śpiącemu twardo ojcu. Potem cicho wszedł do swej niszy sypialnej, położył się na łóżku i zadarł koszulę nocną aż na pierś. Czekał w napięciu. Zaskrzypiała klapa w podłodze. Czekał. Skrzydło okna, targnięte wiatrem, uderzyło o ścianę. Huk. Klapa w rogu pokoju uderzyła głucho o podłogę. Ojciec mruknął coś przez sen. Mock wstał, aby zamknąć okno, i wtedy usłyszał to, czego się obawiał. Ze schodów spadało blaszane wiadro. Każdy stopień wydobywał z niego przenikliwy dźwięk. Puste wiadro zazgrzytało na płytkach piaskowca i wpadło w kałużę.