– Musisz się tak tłuc, do jasnej cholery? – Ojciec otworzył oczy i natychmiast je zamknął. Przewrócił się na drugi bok i zachrapał.
Mock skulił się, aby ukryć swe podniecenie, okrył się na powrót koszulą nocną i – idąc na palcach – podszedł do klapy. Wiedział, jak ją otwierać, żeby nie skrzypiała. Tyle razy to robił, kiedy wracał pijany i nie chciał wysłuchiwać ojcowskiego: „chlejesz i chlejesz”. Uchylił klapę i spojrzał w czeluść rzeźniczego sklepu. Lekkie kroki na schodach. Z czarnego kwadratu wyłoniła się głowa i szyja. Resztki wypomadowanych włosów ułożone były w misterny lok. Szyję oplatała łuskowata egzema. Głowa odchyliła się do tyłu, aby ukazać zastygłą czerwoną lawę, która wypłynęła z oczu. Usta otworzyły się i wypluły bańkę krwi. Za nią pojawiły się inne i pękały bezgłośnie. Dyrektor Julius Wohsedt wyglądał o wiele mniej korzystnie niż podczas chrzcin statku „Wodan”. Mock odsunął się gwałtownie od klapy i potknął o koszyk z drewnem. Machając rękami, zrzucił butlę nafty.
– Ebi, obudź się do cholery! – Ojciec potrząsał jego ramieniem. – Patrz, co zrobiłeś!
Eberhard rozejrzał się dokoła. Siedział wśród skorup rozbitej butli. Na nogach i pośladkach czuł pieczenie kilku ranek. Na powierzchni nafty wiły się nitki jego krwi. Klapa była zamknięta.
– Chyba jestem lunatykiem, ojcze – wychrypiał, wyrzucając z siebie woń czterech setek wódki.
– Chleje i chleje. – Stary machnął ręką i poczłapał do łóżka. – Posprzątaj to, bo śmierdzi i nie da mi spać. Trzeba będzie wietrzyć. – Otworzył okno i spojrzał w niebo. – Jesteś pijakiem, a nie lunatykiem. Dzisiaj nie ma księżyca, idioto. – Ziewnął i wlazł w ciepły schron kołdry.
Mock wstał, zdjął wiszącą na ścianie apteczkę, którą jego ojciec własnoręcznie skonstruował, wprowadzając się do tego mieszkania. „Żeby nie przyczepił się żaden inspektor – argumentował wtedy stary. – Każdy warsztat powinien mieć apteczkę. Tak mówi prawo pracy”. Wbijając gwoździki w jasne deski, nie chciał nawet słyszeć, że to mieszkanie nie jest warsztatem rzemieślniczym, a on sam już dawno nie jest szewcem.
Mock pozbierał odłamki butli, zdjął koszulę nocną i wytarł nią podłogę. Nagle poczuł przenikliwe zimno. Nic dziwnego – pomyślał – przecież jestem nagi. Narzucił na siebie stary płaszcz, który mu służył podczas zimowych wyjść do wychodka, z kuchni wziął świecę wtopioną w żelazny lichtarz i otworzył klapę. Poczuł mrowienie na plecach. W słabej poświacie stojącej przed sklepem latarni widział stopnie schodów. Pusto i ciemno. Przeklinając pod nosem własną bojaźliwość, oświetlał sobie drogę świeczką. Na dole nie było ani wiadra, ani śladu rozlanej wody. Mock ukucnął i przyjrzał się kratce odpływowej w podłodze. Nasłuchiwał szczurzych pisków. Nic. Cicho. Po ścianie przesunął się cień. Mock poczuł przypływ adrenaliny, zjeżyły mu się włosy i zaczął się pocić. Przez Plesserstrasse przeszedł listonosz Dosche ze swoim psem o rozregulowanych kiszkach. Mock poczuł podmuch zimnego wiatru. Nagle przypomniał sobie własną babkę Hildegardę, która w puchowej pierzynie upatrywała remedium na wszystko. W wypucowanej kuchni w Wałbrzychu otulała pierzyną małego Franza i małego Eberharda, mówiąc: „Schowajcie głowy pod pierzynę. W pokoju zimno. A tam, gdzie zimno, są złe duchy. To znak od nich”.
Mock usiadł na ladzie i otworzył apteczkę. Zwilżył kawałek waty wodą utlenioną i przy wątłym świetle świecy wytarł nią trzy ranki na swym udzie i pośladku. Potem wstał i zbliżył się do kratki odpływowej. Podważył paznokciem jedną z płytek i przesunął ją, odsłaniając kwadratową dziurę. Mock znał remedium na wszystko – na złe duchy i na zimno. To remedium chował pod płytką. Poczuł w dłoni znajomy kształt płaskiej butelki. Wyciągnął ją, nie używając świecy, która dopalała się na ladzie. Tę czynność potrafił wykonać nawet po ciemku. W dziurze usłyszał szelest. Czyżby szczur?, przemknęło mu przez myśl. Podniósł lichtarz. W głębi tkwił pognieciony papier. Kartka w kratkę, wydarta z zeszytu od matematyki. Podniósł ją w kierunku płomienia. Zaczął czytać. Były rzeczy na tym świecie, na które Mock nie znał lekarstwa.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina czwarta rano
Mock siedział obok Smolorza w dwuosobowym, zadaszonym gigu, zrobionym przed laty na zamówienie policji w fabryce powozów Hermanna Lewina, i błogosławił solidność robotników budowlanych kładących bruk na Kaiser-Wilhelm-Strasse. Dzięki ich dobrze wykonanej pracy nie musiał trzymać się za brzuch i przeklinać swojego obżarstwa, jak to robił od godziny – od momentu kiedy po znalezieniu listu Juliusa Wohsedta w kratce odpływowej dawnego sklepu Eduarda Mocka na wpół ubrany wybiegł na ulicę i złapał dorożkę. Wypite w nocy cztery setki wódki zostały zneutralizowane przez góry tłustego jadła i nie powinny – w zaprawionym w alkoholowych bojach ciele Mocka – burzyć się i pienić. A jednak dały znać o sobie, kiedy fiakier pędził wyboistymi ulicami Księża Małego, gwałtownie skręcał, hamował i kiedy w końcu stanął na dobre, ponieważ stara szkapa poślizgnęła się na mokrej kostce brukowej i upadając, złamała dyszel. Mock, przeżywając żołądkowe katusze, dotarł w końcu do komisariatu XV rewiru przy Ofenerstrasse 30, zadzwonił do adwokata, pana Maxa Grötzschla, który, przeklinając nocne telefony, zszedł kilka pięter niżej, by przekazać wiadomość swojemu sąsiadowi Kurtowi Smolorzowi. Mock pożyczył z komisariatu służbowy bicykl, na którym zawiózł swój wypełniony ołowiem brzuch na Schuhbrücke, do Prezydium Policji. Tam na koźle dwuosobowej szybkiej bryczki stojącej na dziedzińcu czekał na niego woźnica, Kurt Smolorz.
W ciągu tych dwóch nocnych godzin Mock nie miał czasu, by jeszcze raz przeczytać list, który znalazł w kanalizacji swego domu. Ręce miał albo zajęte roztrzęsionym brzuchem, albo kierownicą bicykla. Teraz, kiedy Smolorz bardzo umiejętnie powoził po zroszonych ciepłym deszczem kostkach bruku, Mock mógł jeszcze raz przeczytać osobliwy tekst.
„Do Eleonore Wohsedt, Schenkendorfstrasse 3. Ta świnia ma na głowie kaptur kata” – Mock podniósł kartkę do oczu i trudem odczytywał pośpieszne bazgroły. Zadania nie ułatwiały mu pasy światła i cienia przesuwające się po kartce, kiedy powóz mijał latarnie stojące wokół Kaiser-Wilhelm-Platz. „Nie poznałbym go. Torturował mnie. Zmusił, abym się przyznał, że jestem cudzołożnikiem. To nieprawda, moja droga żono, Eleonoro. List, który od niego dostaniesz, był wymuszony. Nie mam i nigdy nie miałem kochanki. Kocham tylko Ciebie. Julius Wohsedt”.
Zbliżali się do skrzyżowania z Kürassierstrasse. Po obu jej stronach biegły szerokie jezdnie, a między nimi był chodnik obsadzony z obu stron klonami i platanami. Ten rodzaj arteryj komunikacyjnych wylągł się w zmilitaryzowanych umysłach niemieckich architektów, którzy ów pas zieleni zaprojektowali z myślą o konnych przejażdżkach oficerów. Właśnie taki potężnie zbudowany jeździec w mundurze kirasjerów jechał przez ulicę poświęconą jego formacji. Z wyraźną złością przepuścił rozpędzoną bryczkę, rzucając Mockowi nieprzyjazne spojrzenie. Mock jednak tego nie dostrzegł, ponieważ był zbyt zajęty obserwacją grupki pijaków, którzy wysypali się z knajpy ukrytej w podwórzu za farbiarnią Kellinga. Kilku mężczyzn przypatrywało się bójce dwóch kobiet, które okładały się torebkami. Mock kazał Smolorzowi zatrzymać się. Kobiety przestały się bić i spojrzały na policjantów. Ironicznie i wyzywająco. Przez warstwę pudru pokrywającą twarz jednej z nich wykluwały się igły porannego zarostu. Mock machnął ręką i kazał Smolorzowi jechać dalej, by po skręcie w prawo, w Schenkendorfstrasse, zarządzić postój. Smolorz przywiązał lejce do latarni i zadzwonił. Niepotrzebnie. W wielkim rozświetlonym elektrycznością domu nikt nie spał. A z całą pewnością nie spała pani Eleonora Wohsedt. Otulona kraciastym pledem stała w towarzystwie dwóch służących przed wejściem i wpatrywała się bezradnie we wchodzących po schodach policjantów. Kamerdynerzy byli gotowi do odparcia ataku. W oczach mieli życzliwość kobry. Pani Wohsedt cała się trzęsła. W wełnianym kocu i bez sztucznej szczęki wyglądała na przekupkę, która zaraz zacznie przytupywać, by odpędzić zimno. Wrześniowy poranek był chłodny i krystaliczny.