– Policja kryminalna. – Mock podsunął pani Wohsedt legitymację pod nos i wpatrywał się przez kilka sekund w łagodniejące oblicza służących. – Asystent Mock i wachmistrz Smolorz.
– Tak czułam. Wiedziałam, że panowie przyjdą. Stoję tak od dwóch dni i czekam na niego – powiedziała pani Wohsedt i rozpłakała się. Cicho i obficie. Jej potężne i miękkie ciało wtórowało oczom. Pociągając nosem, zgarniała palcami łzy i wcierała je w skórę skroni. W głowie Mocka pojawiła się nagle myśl, która była tak obrzydliwa i absurdalna, że poczuł wstręt do samego siebie. Szybko ją wyparł.
– Czemu nie zgłosiła pani zaginięcia męża, jeśli zniknął przedwczoraj? Dokąd mógł pójść? – Mockowi wciąż ta obrzydliwa myśl nie dawała spokoju.
– On czasami nie wracał. Wychodził wieczorem na spacer z naszą suczką i jechał z nią do stoczni. Pracował w biurze przez całą noc i przychodził do domu na obiad następnego dnia. Przedwczoraj wyszedł na spacer z psem – alt obniżył się do szeptu – około szóstej po południu. I nie wrócił na obiad…
– Jakiej rasy jest pies? – zapytał Smolorz.
– Bokserka. – Pani Wohsedt ścierała ostatnie łzy. Mock wyobraził sobie scenę: mała dziewczynka bawi się z dwiema suczkami bokserkami, a za przepierzeniem na żelaznym łóżku igrają ze sobą pokryci egzemą ludzie – tłusty, trójfałdzisty kark Wohsedta spoczywa między kształtnymi piersiami Johanny.
– Czy to jest pismo pani męża? – Mock pokazał jej kartkę, którą znalazł w ścieku. Teraz spoczywała ona między arkuszami przezroczystej sztywnej kalki. – Niech pani przeczyta, tylko proszę dotykać kartki przez kalkę.
Pani Wohsedt włożyła okulary i zaczęła czytać, poruszając zapadniętymi ustami. Po chwili jej oblicze rozjaśniło się.
– Tak, to jego pismo – powiedziała cicho i nagle krzyknęła z radością: – Ja mu ufałam! Ja mu ufałam i nie zawiodłam się! Więc to, co napisał w tamtym liście, to nieprawda…
– W jakim liście? – zapytał Mock.
– W tym, co dostałam dzisiaj. – Pani Wohsedt zaczęła się kręcić w kółko. – To nieprawda, nieprawda…
– Proszę się uspokoić. – Mock chwycił ją za ramiona i spojrzał groźnie na kamerdynerów gotowych do skoku.
– W tym, w tym. – Wyjęła spod pledu kopertę, wyrwała się z rąk Mocka i dalej wirowała w tańcu radości. Na jej szyi odsłoniła się łuskowata egzema.
– Macie rękawiczki, Smolorz – Mock zapalił pierwszego dzisiaj papierosa – to weźcie ten list od pani Wohsedt i głośno przeczytajcie.
– „Moja droga żono – Smolorz uczynił, co mu kazano. – Mam kochankę, którą utrzymuję. Mieszka ona na Reuscherstrasse…”
– „List, który od niego dostaniesz, był wymuszony – głos pani Wohsedt przechodził w śpiew. – Nie mam i nigdy nie miałem kochanki. Kocham tylko Ciebie. Julius Wohsedt”.
– „Możesz to łatwo sprawdzić – czytał dalej Smolorz. – Ma egzemę taką jak ja. Julius Wohsedt”.
– Kiedy pani dostała ten list? – zapytał Mock.
– Około ósmej. – Usta pani Wohsedt wykrzywiły się w podkówkę. Najwyraźniej doszła do passusu o torturach. – Czekałam na Juliusa na tarasie. Niepokoiłam się, że jeszcze go nie ma.
– Przyszedł listonosz i dał pani list?
– Nie, do parkanu zbliżył się jakiś obdartus na bicyklu. To on rzucił kopertę na ścieżkę. Potem szybko odjechał.
– Panie Mock – Smolorz nie pozwolił szefowi zadać pytania o wygląd „obdartusa”. – Tu jest coś jeszcze…
Mock spojrzał na pokratkowaną kartkę papieru. Przesunął czubkiem języka po szorstkim podniebieniu i poczuł silne pragnienie. Z jego organizmu uwalniały się lekkie opary alkoholu, głowa wciągała ciężkie kwasy kaca.
– Umiecie mówić, Smolorz? – zasyczał Mock. – Po cholerę mi to pokazujecie? Przecież przed chwilą to przeczytaliście.
– Nie wszystko. – Jasna i piegowata twarz Smolorza zaróżowiła się. – Na odwrocie coś jeszcze…
– No to czytajcie to, do cholery!
– „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”. – Smolorz spurpurowiał. – Jest tu jeszcze dopisek: „Park Południowy”.
– A nie mówiłam, a nie mówiłam – pani Wohsedt wydobywała wysokie śpiewne dźwięki. – Przecież mówiłam panom, że wyszedł z psem do Parku Południowego…
– Długo już spaceruje – mruknął Smolorz, a Mock zaczął wypierać z całych sił obrzydliwą myśl, która zaświtała mu w głowie.
Wyszli z domu dyrektora portu i zajęli miejsca w bryczce. Kiedy ruszyli w stronę Kaiser-Wilhelm-Strasse, Smolorz powiedział do Mocka:
– Może to głupie, panie Mock, ale nie dziwota, że dyrektor miał inną.
Mock milczał i nawet sam przed sobą nie chciał się przyznać, że oto została zwerbalizowana owa obrzydliwa myśl, która dręczyła go od momentu, kiedy ujrzał panią Wohsedt.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina piąta rano
W Parku Południowym było o tej porze zupełnie pusto. W alejce prowadzącej od strony Kaiser-Wilhelm-Strasse pojawiła się kobieca postać w długiej sukni. Obok niej dreptał i szarpał się na boki duży pies. Zimny, bladoróżowy blask bogini Eos wyostrzył obraz: głowę kobiety okrywał czepek, a jej ciało nie sukienka, lecz długi płaszcz, spod którego wymykały się troczki nocnej koszuli. Szła żwawym krokiem, nie pozwalając psu zatrzymać się na dłużej i zrealizować podstawowego celu, jaki mu przyświecał podczas porannych spacerów. Minęła staw i przebiegła w podskokach po kładce. Jej ruchy przyśpieszył widok stojącego pod drzewem mężczyzny w kaszkiecie. Przypadła do niego i rzuciła mu się w ramiona. Pozostawiony sam sobie brodacz monachijski z ulgą przyjął decyzję swej pani. Mężczyzna podkręcił wąsa, odwrócił kobietę i podciągnął jej nocną koszulę. Kobieta pochyliła się, oparła się rękami o drzewo i z ulgą stwierdziła, że nie pali się żadne światło w ogromnym budynku hotelu i restauracji „Park Południowy”. Nagle pies warknął. Człowiek w kaszkiecie przerwał rozpinanie spodni i rozejrzał się dookoła.
Około pięćdziesięciu metrów od nich przedzierało się przez krzaki dwóch mężczyzn. Obaj mieli meloniki na głowach i papierosy w zębach. Niższy przystawał co chwila, chwytał się dłońmi za brzuch i stękał głośno.
– Cicho, Bert – szepnęła kobieta i pogłaskała psa. Bert warczał cicho i obserwował dwóch ludzi, którzy strząsali ze swych ubrań grube krople rosy.
Niższy zdjął melonik i otarł pot z czoła. Szli dalej w stronę stawu, na którym pojawiły się tłuste łabędzie. Nagle niższy przystanął i powiedział coś głośno, a kobieta zrozumiała to jako: „o cholera!”, a jej partner: „o kurwa!”. Stękający mężczyzna podał melonik i płaszcz wyższemu, po czym – przyciskając mocno udo do uda – wdarł się między krzaki i ukucnął. Niespełniony kochanek postanowił kontynuować odwieczną czynność ludzkości, ale jego partnerka była odmiennego zdania. Przywiązała psa do drzewa, a potem schowała się za nim. Wychylając nieco głowę, obserwowała z niepokojem kucającego mężczyznę. Ten przesunął palcami po policzku, potem uważnie się im przyjrzał, a następnie swój wzrok wzniósł w górę. Jeszcze raz wyrzucił z siebie to słowo, które służąca i jej amant tak odmiennie percypowali, lecz jego głos był teraz wzmocniony przerażeniem. W koronie starego platanu kołysał się powieszony za nogi człowiek. Pies zaskowyczał, kobieta krzyknęła, a jej partner zobaczył przed nosem pistolet trzymany przez piegowatą dłoń pokrytą rudymi włoskami. Poranna schadzka zakończyła się kompletną klapą.