– Od której z nim byłaś, Kitty?
– Z kim, panie asystencie kryminalny?
– Z tym, którego wygoniłem.
– Chyba od szóstej. Wtedy tu przyszedł. Zapłacił za całą noc z góry. Dobry klient. Kupił karafkę wiśniówki i postawił kolację. Dobry klient. Mieszkał tu niedaleko…
„Dobry klient”. Tak mówiono o Mocku, kiedy przepijał wypłaty w „Królu Węgierskim”. Tak o nim mówiono, kiedy sprowadzał sobie dwie dziewczyny do numeru i płacił im sowicie, choć – w swym upojeniu – nie mógł ruszyć ręką, nogą ani niczym innym. Kłaniano mu się, kiedy wchodził do ulubionych żydowskich knajp na Antonienstrasse i stał godzinami przy barze – milczący, wściekły i ponury. Ta dziwka też mu się kłaniała z daleka, kiedy spacerował w niedzielę wraz z ojcem po Parku Południowym. Tak było jeszcze kilka miesięcy temu. Potem zaczęły się sny Mocka i apatia ojca przerywana jedynie zabawami z psem listonosza Doschego. Dobry klient knajp i burdeli. Dobry klient, któremu nikt nie współczuł – żaden oberżysta i żadna dziwka. No bo i dlaczego mieli mu współczuć? Przecież nie wiedzą nic o tym, że jakaś bestia zabija ludzi i pisze liściki do niego! Nie są tym zainteresowani i pilnują własnego nosa. Sami mają swoje kłopoty, Mock odpędził niewesołe myśli i zapytał machinalnie Kitty:
– Mieszkał tu gdzieś niedaleko?
– Tak. Kiedyś przyszedł do mnie na numerek z psem.
– Jak to z psem?
– Wyszedł z psem na spacer i przyszedł do mnie. Pies leżał koło łóżka, a my na łóżku…
– No, mam nadzieję, że pies nie leżał z wami… A przychodził do ciebie gruby mężczyzna imieniem Julius? Na szyi miał paskudną egzemę…
– Moi klienci nie przedstawiają się… A takiego z egzemą sobie nie przypominam… Nie… Takiego nie było… Nie przyjęłabym zresztą takiego…
– Jesteś wymagająca, Kitty. – Mock wstał. – A mnie byś przyjęła? – Podszedł do okna i obserwował Mühlhausa przesłuchującego niedoszłych kochanków i Lasariusa kucającego przy trupie. Mühlhaus zapytał o coś Smolorza, a ten wskazał ręką na hotel. Komisarz ruszył żwawo w stronę budynku, tak jakby widział stojącego za firanką Mocka.
– W każdej chwili, panie Mock – Kitty uśmiechnęła się zalotnie. Mock z bólem pomyślał, że ta piękna kobieta w przekrzywionej peruce była kiedyś małym dzieckiem, które ktoś tulił i całował. – Chce pan nago czy w jakimś przebraniu? Mam jeszcze strój rzymski… I różne dodatki bieliźniane… Również dla klientów…
Mock przyglądał się dziewczynie w milczeniu. W głowie huczały mu słowa: „w przebraniu…”, „w jakimś przebraniu…”
– Posłuchaj, Kathe – zwrócił się do niej jej właściwym imieniem. – Dawno tu u was nie byłem. Nie wiedziałem, że bywają tu pedały. Nie wiedziałem nic o przebraniach… Kto to wymyślił? Wasz nowy szef?
– Tak, pan Nagel.
– A August też się przebiera dla klientów?
– Rzadko – Kathe uśmiechnęła się złośliwie. – Ale niektórzy sobie tego życzą.
– A za kogo się przebiera August?
– Za gladiatora, robotnika – zamyśliła się. – A bo ja wiem, za kogo jeszcze… Najczęściej za gladiatora… Kiedyś jeden pijany klient wrzeszczał – i tu Kitty wykrzyknęła, udając pijacki bełkot: – „Chcę gladiatora!”
Mock wierzył w podpowiedzi intuicji i w tak ostatnio modny w awangardowej sztuce automatyzm myślowy, doceniał ciągi skojarzeń, choćby były najdziwniejsze, wierzył w profetyczną wartość sekwencji obrazów. Nie uważał manifestów Duchampa za nieprawdziwe i zdegenerowane. Wierzył w przeczucia i przesądy policyjne. Wiedział, że również teraz intuicja podsunęła mu to pytanie o przebieranki Augusta. Zamknął oczy i starał się wywołać u siebie jakieś asocjacje. Nic. Pragnienie. Kac. Zmęczenie. Nieprzespana noc. Kitty, udając pijaną, krzyknęła: „Chcę gladiatora!” Dama w separe wrzeszczała zdeformowanym przez alkohol głosem: „Chcę furmana. Teraz! Już!” Mock usłyszał dźwięki fokstrota. Tak to działo się kilka dni temu, kiedy ociężały od dżinu obejmował szczupłą kibić fordanserki. To było w „Królu Węgierskim”. To tam młody kelner, pomagając nieść Rühtgarda, wyjaśniał Mockowi: „Nasz dyrektor, pan Bilkowsky, nie pozwala wynajmować fiakrów. Ich konie zanieczyszczają chodnik przed lokalem”. Dama wołała: „Chcę furmana!” Wtedy kelner odpowiedział… Co odpowiedział? Tak, odpowiedział: „Już, w tej chwili służę szanownej pani”.
– Powiedz mi, Kathe – Mock wiedział, już czuł trop, którego się uchwyci – czy August przebiera się za furmana? A może za marynarza?
Kitty pokręciła przecząco głową i ze zdziwieniem obserwowała, jak Mock – mimo jej negatywnej odpowiedzi – uśmiecha się radośnie i wybiega z pokoju, omal nie rozbijając wysokiego przysypanego pudrem lustra.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina szósta rano
Mock zderzył się z Mühlhausem w drzwiach hotelu. Nowy szef komisji morderstw miażdżył zębami ustnik fajki i okręcał wokół palców szpakowatą brodę. Chwycił Mocka pod ramię i poprowadził bardzo wolno w stronę miejsca znalezienia zwłok. Rozśpiewane ptaki zapowiadały gorący wrześniowy dzień. Nad platanami pojawiło się żółte koło słońca.
– Pospacerujemy trochę, Mock. Lubi pan poranne spacery po parku?
– Tylko wtedy, kiedy na drzewach nie wiszą trupy.
– Widzę, że jest pan w dobrym humorze, Mock. W wisielczym humorze. – Mühlhaus wyjął z ust fajkę i strzyknął w krzaki brązową śliną. – Niech pan mi powie, czy mamy do czynienia z mordercą seryjnym?
– Nie znam się na teorii kryminalistyki i nie wiem, czy taka w ogóle istnieje i jak definiuje morderstwa seryjne…
– A tak na pana gust…
– Sądzę, że tak.
– Ofiary morderstw seryjnych mają coś ze sobą wspólnego. Po pierwsze, morderca zostawia je w takich miejscach, gdzie na pewno zostaną odkryte. Trupy marynarzy na jazie, trup wiszący na drzewie w ulubionym miejscu spacerów… A po drugie, co mają wspólnego ofiary „wroga Mocka”, jak się powszechnie nazywa tego zbrodniarza?
– Gdzie „powszechnie”?
– Na razie u nas, w Prezydium Policji… Niedługo we wrocławskich gazetach i w całych Niemczech. Mimo tajności działań prędzej czy później nastąpi przeciek do prasy. Nie każdego możemy trzymać w szachu jak tę służącą w parku i jej ukochanego. Stanie się pan sławny…
– Jakie zadał mi pan pytanie? – Mock chciał uczynić z Mühlhausem to, co wcześniej z Augustem, i pójść, pobiec, polecieć tam, gdzie stręczyciele oferują męskie prostytutki poprzebierane w marynarski strój. Zamiast tego musiał dreptać koło Mühlhausa i wąchać gryzącą i podwędzaną woń tytoniu Badia. Czuł, że swędzą go palce i plecy. Wiedział, że nie pomoże tu żadne drapanie. Uczucie to przenikało go dość często i nigdy nie mógł znaleźć dla niego właściwego słowa. Teraz przypomniał sobie fragment Liwiusza, w którym występował łaciński przymiotnik, który doskonałe oddawał obecny stan jego ducha – impofens (oszalały z niemocy).
– Zadałem panu pytanie, co mają wspólnego ze sobą ofiary „wroga Mocka”?
– Ta osobliwa nazwa zbrodniarza jest już odpowiedzią. Po co pan pyta o to, co już dawno wiemy?
– Mógłbym odpowiedzieć panu ostro: „to ja tu zadaję pytania, Mock”, ale tego nie zrobię. Zabawię się w Sokratesa, a pan sam dojdzie do prawdy…
– Nie mam czasu… – powiedział Mock, odszedł gwałtownie od Mühlhausa i ruszył zdecydowanie wzdłuż stawu.
– Stać! – krzyknął Mühlhaus. – To rozkaz! – Mock zatrzymał się, skręcił w stronę stawu, uklęknął na trawie nad samym brzegiem i zaczerpnął wody w dłonie. – Nie macie czasu, co? No to od dzisiaj macie dużo czasu. W komisji obyczajowej nie ma tyle roboty. Nie pracujecie już u mnie. Wracacie do Ilssheimera.
– Dlaczego? – Po twarzy Mocka spływały strużki wody. Widział przez niezmrużone kreski oczu Mühlhausa. Wyobraził sobie swoją przyszłość w komisji obyczajowej. Oto biseksualista Ilssheimer zwalnia z pracy swojego demaskatora, a jako argument podaje niedopatrzenie obowiązków z powodu pijaństwa.
– Zatrudniłem pana z dwóch powodów. Po pierwsze, morderca chce czegoś od pana. Myślałem, że pan wie, czego on chce, i wtedy pan ruszy za nim jak wściekły pies, mszczący się za śmierć niewinnych ludzi…