– Wściekły pies zemsty. – Mock ocierał z policzków krople wody. – Zna pan poezje Auweilera?
– Tymczasem pan nie wie, o co chodzi mordercy. Psychologiczny seans z doktorem Kazniczem nie przyniósł żadnych postępów w śledztwie…
– I dlatego pan mnie zwalnia? – Mock obserwował strzelające w niebo słupy magnezji w oddalonym o kilkadziesiąt metrów miejscu znalezienia zwłok. Odszedł stamtąd Smolorz i niosąc notatki z przesłuchania niespełnionych kochanków, ruszył w stronę Mocka i Mühlhausa. – Wściekły pies zemsty okazał się już bezużyteczny, co?
– Nie dlatego, Mock. – Mühlhaus znów go wziął pod ramię. – Nie dlatego. Nie odpowiedział mi pan na pytanie. Nie będę się bawił w Sokratesa, a pan nie będzie moim Alkibiadesem…
– Tak, zwłaszcza że ten ostatni dość kiepsko skończył…
– Po drugie, co łączy ofiary? Nienawiść mordercy do Mocka. To łączy wszystkie sześć ofiar. Co łączy dwie ostatnie ofiary? – Mühlhaus podniósł głos i spojrzał na zbliżającego się Smolorza. – No mów pan, do cholery, co łączy dwie ostatnie ofiary? Starego marynarza Ollenborga i kapitana portu rzecznego Wohsedta?
– Obu przesłuchiwał pan asystent kryminalny Mock – powiedział Smolorz.
– Macie rację, wachmistrzu. – Mühlhaus spojrzał na Smolorza z uznaniem. – Ta świnia chce nam powiedzieć: „Zabiję każdego, kogo przesłuchasz, Mock. Nikogo nie przesłuchuj, Mock. Nie prowadź śledztwa, Mock”. Już pan wie, dlaczego odsuwam pana od śledztwa? Kogo pan jeszcze przesłuchiwał, Mock? Kogo pan zatruł? Kto jeszcze zginie w tym mieście?
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, kwadrans na siódmą rano
Pod hotel „Park Południowy” podjechał policyjny furgon aresztancki. Wyszło z niego dwóch mundurowych. Wbiegli raźno do hotelowego budynku, pobrzękując przypasanymi szablami. Po chwili wyszli, trzymając pod ręce Kitty. Ta wyrywała się i szarpała, usiłując ich ugryźć. Jednemu z nich przekrzywiło się czako na głowie. Mühlhaus, Mock i Smolorz obserwowali uważnie całą scenę. Kitty z nienawiścią wlepiła oczy w Mocka. Wtedy on podszedł do niej i szepnął:
– Zrozum, Kathe, to dla twojego dobra. Kilka dni posiedzisz w pojedynczej, najlepszej, ogrzewanej celi, a potem wyjdziesz. – Przysunął się do niej i szepnął jeszcze ciszej: – A potem ci wszystko wynagrodzę…
Na Kitty ta obietnica nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Plunęła w stronę Mocka. Plwocina trafiła go w rękaw marynarki. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy policjanci uśmiechali się pod wąsem, licząc na brutalną reakcję asystenta kryminalnego. Zawiedli się. Mock podszedł do Kitty, zdjął z jej głowy perukę i przygładził nieco przetłuszczone włosy.
– Odwiedzę cię, Kathe, w celi – powiedział. – Wszystko będzie dobrze.
Mundurowi bez najmniejszych problemów wsadzili Kitty do aresztanckiego furgonu. Jeden z nich wszedł za nią pod plandekę, drugi zajął miejsce na koźle i zaciął konia batem.
– Panie komisarzu – Mock ścierał dużym liściem ślinę z rękawa – możemy na mordercę zastawić pułapkę. Przecież on musi mnie śledzić. Skąd by wiedział, kogo ma zabić? Wystarczy, że kogoś przesłucham, a potem tego kogoś weźmiemy pod lupę. Na przykład Kitty. Wypuśćmy ją na wolność. Nie spuścimy jej z oka dzień i noc i w końcu dorwiemy tego bydlaka. A poza tym… ja chcę pracować u pana. Nie muszę oczywiście prowadzić tej sprawy, mogę inną…
– Nie jestem jarmarcznym kaznodzieją. Nie mówię dwa razy. – Mühlhaus złożył na czworo notatkę Smolorza. – Poza tym my teraz nie mamy żadnej innej sprawy poza „sprawą czterech marynarzy”. Cała policja w mieście ma „sprawę czterech marynarzy”, a właściwie „sześciu marynarzy”, licząc Ollenborga i Wohsedta. Kapitan portu Wohsedt miał również honorowy tytuł kontradmirała. Do widzenia panom.
Mühlhaus ruszył do opla parkującego pod hotelem. Wsiadł do środka, a za nim wtoczył się obarczony statywem fotograf Ehlers. Ludzie doktora Lasariusa wrzucali nosze ze zwłokami na swój wóz. W horchu zawarczał silnik i strzelił obłokiem spalin z rury wydechowej. Auto ruszyło, ale nie zajechało daleko. Zatrzymało się przy Mocku i Smolorzu.
– Niech pan mi tylko wytłumaczy jedno – z okienka wychyliła się broda Mühlhausa – dlaczego na ciele Wohsedta nie ma śladu tortur, a w liście do pana napisał on, że… chyba tak się wyraził, „człowiek w kapturze kata torturował mnie”?
– Może mu chodziło o tortury psychiczne – na twarzy Mocka pojawiły się zmarszczki, które bezlitośnie odsłaniało żółte słońce. – Wohsedt nie był człowiekiem trudnym do złamania…
– Jest pan tego pewien?
– Oczywiście. Wystarczył jeden termin medyczny, a natychmiast zgodził się na współpracę ze mną. Prawie posikał się ze strachu.
– Jaki to był termin?
– „Gruźlica skóry po ugryzieniu gruźlika” – powiedział Mock i w tym momencie zbladł. Smolorz wiedział dlaczego. Była jeszcze jedna osoba, którą Mock skazał na śmierć, ponieważ ją przesłuchiwał w „sprawie czterech marynarzy”.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, wpół do ósmej rano
W ostatnim z wewnętrznych podwórek przy Reuscherstrasse mieściła się fabryka cygar Thiemann & Co. Ponieważ pracowała pełną parą do godzin nocnych, wydzielała smrodliwe opary i burzyła terkotem maszyn popołudniowy spokój mieszkańców oficyn, ci nie ustawali w swych skargach, protestach, a nawet manifestacjach i próbach blokady zakładu. W tej sytuacji właściciele kamienic, potomkowie Niepolda, wpłynęli na dyrekcję fabryki, by swój zakład otwierała godzinę później, a zamykała godzinę wcześniej. Pracująca tu od dwudziestu lat, jeszcze za czasów starszego pana Thiemanna, Hildegarda Wilck nie mogła się przyzwyczaić do nowej organizacji pracy i łomot jej drewniaków było słychać wśród wewnętrznych podwórek niezmiennie już przed siódmą rano. I dziś – jak co dzień – pięćdziesięcioletnia panna Wilck stała przed zamkniętą pralnią i gawędziła z dozorczynią, panią Annemarie Zesche. Ich niekończące się rozmowy były obiektem żartobliwej krytyki ze strony mieszkającego na parterze stolarza Siegfrieda Franzkowiaka, który nie mógł się nadziwić elokwencji obu niewiast. „Jak te baby potrafią długo gadać o niczym”, mawiał do siebie.
Dzisiaj stolarz Franzkowiak nie był w nastroju do żartów. Przez pół nocy nie mógł spać, ponieważ mieszkająca nad nim mała Charlotte Voigten płakała. Płaczowi dziecka towarzyszyło wycie psa. Franzkowiak pukał kilkakrotnie w nocy do drzwi jednopokojowego mieszkania, które matka Charlotte, Johanna, zajmowała od dwóch miesięcy wraz ze swoją córką i psem. Matki nie było, co nie dziwiło stolarza, gdyż cała kamienica wiedziała, że nocne miasto było naturalnym miejscem jej pracy. Zawsze jednak ktoś z dobrych ludzi zajmował się dzieckiem – nierzadko była to żona Franzkowiaka – a nadzwyczaj ufna dziewczynka dawała się zawsze ukoić swoim opiekunom. W końcu koło czwartej nad ranem dziecko usnęło. W mieszkaniu zapanowała cisza, a Franzkowiak z radością złożył utrudzoną głowę obok swej ślubnej. Nic dziwnego, że rozzłościł się nie na żarty, kiedy teraz, po kilku godzinach snu, usłyszał jazgot obu kobiet.
– Niech no pani powie, pani Zesche, w jakich to czasach żyjemy. Dziecko śpi za parawanem, a matka z obcym chłopem…
– Musi z czegoś żyć, droga panno Wilck. Pani pierze, a ona żyje z chłopów…
– Te chłopy to zwirze jakieś, pani Zesche, one by tylko chędożyły…
– A wy byście tylko gadały! – wrzasnął stolarz Franzkowiak, wychylając się z okna swego mieszkania. – Pospać, cholery, człowiekowi nie dadzą!
– A ten to co! – Hildegarda Wilck miała o mężczyznach wyrobione zdanie. – Widziałam, jak do niej chodzi! To zwirz jakiś! Nie lepszy od innych!
– A ty pilnuj swojej dupy, a nie czyjejś! – Pani Franzkowiak wychyliła się również z okna, idąc w sukurs swojemu mężowi. – Obydwoje pomagamy tej biednej kobicie! Trza być człowiekiem, nie bydlakiem!
Krzyki na podwórzu obudziły najwidoczniej dziecko, bo nagle rozległ się płacz małej Charlotte, a potem brzęk otwieranego okna. Nad parapetem pojawiła się główka dziewczynki, która wołała coś, szlochając, ale zostało to wytłumione przez wycie psa. Na podwórku gromadzili się ludzie. Charlotte przysunęła do okna krzesło i stanęła na nim. Na jej okrągłej buzi łzy wyżłobiły brudne koleiny. Koszulka nocna była żółta od moczu.