Od strony ulicy rozległ się warkot automobilu. Duży horch wjechał na ostatnie podwórko. Kierowca, ciężko zbudowany brunet, ścisnął trąbkę klaksonu i wyskoczył z auta. Przeraźliwy dźwięk wypełnił studnię podwórka – teraz za sprawą pasażera auta, rudowłosego wąsacza. Ucichło dziecko, ucichli ludzie, ucichł nawet pies. Dwaj mężczyźni wbiegli do bramy. W tej ciszy słychać było wyraźnie głos pani Wilck:
– Widzi pani, pani Zesche? To jeden z jej gachów. Widzi pani, jaką ma mordę od wódy?
W kamienicy rozległ się huk rozwalanych drzwi, szmer sypiącego się tynku, strachliwy pisk psa. Do parapetu podbiegł ów brunet i wziął dziecko na ręce. Charlotte spojrzała na niego ze strachem i próbowała się odpychać sztywnymi rączkami. W jej płaczu obdarzony dobrym słuchem Siegfried Franzkowiak dosłyszał westchnienia ulgi. Usłyszał również komentarz pani Zesche:
– Widzi pani, droga panno Wilck, jak się dziecko uspokoiło? To pewnie ojciec małej. Widzi pani, jaki podobny? I nawet łzy mu się leją po gębie.
– Jej ojciec zginął na wojnie, cholero jedna! – ryknął stolarz Franzkowiak.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina czwarta po południu
Mock obudził się w celi aresztanckiej numer trzy w Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49. Czuł się ciężki i zmęczony. Zamknął oczy i próbował sobie przypomnieć sen. Udało mu się to bez większego trudu. Sen był zamglony, nierealny i melancholijny. Łąka, las i murawa poprzecinana strumieniami wody. Była tam też jakaś postać: piękna, rudowłosa, o łagodnych oczach i suchych, miękkich dłoniach. Mock sięgnął po dzbanek niesłodzonej mięty, którą przygotował mu strażnik, Achim Buhrack. Łyknął i z radością stwierdził, że napój ten nie jest mu potrzebny. Kac ulotnił się – i tu Mock poczuł przypływ krwi do głowy – wraz z porannymi przeżyciami. Przypomniał sobie kroplę krwi, która z głowy Wohsedta spłynęła mu na policzek, kiedy kucał nad stawem w Parku Południowym, zapamiętał słowa komisarza Mühlhausa: „Już pan wie, dlaczego odsuwam pana od śledztwa? Kogo pan jeszcze przesłuchiwał, Mock? Kogo pan zatruł? Kto jeszcze zginie w tym mieście?”, pamiętał dobrze rozpacz dziewczynki, która najpierw go odpychała, a potem się do niego przytuliła, przeżywał po raz kolejny scenę przesłuchania mieszkańców ciemnych wewnętrznych podwórek przy Reuscherstrasse, „nikt nic nie wie, ona często wychodziła w nocy, ale zawsze wracała, wczoraj też wróciła koło czwartej”, pamiętał, jak Smolorz wyrywał mu siłą przestraszone dziecko i mówił: „Złapiemy go, z Mühlhausem czy bez, ale go złapiemy, teraz jest za wcześnie, zrobimy to po południu”. Ostatnie sceny, jakie sobie odtworzył, były wykrzywione i niejasne – Smolorz wpycha go do samochodu i mówi: „Nie spał pan całą noc, niech pan się prześpi, małą zajmie się stolarz”, dzban mięty i cela aresztancka numer trzy.
Mock wstał z pryczy i wykonał kilka przysiadów.
Podszedł do drzwi celi i uderzył w nie kilkakrotnie. Stary strażnik Achim Buhrack otworzył drzwi i powiedział z silnym śląskim akcentem:
– Pierwszy raz widzę policjanta, który nie jest pijany, a śpi w celi numer trzy.
– Niektórzy czasami nie mają gdzie się wyspać. – Mock przesunął dłonią po twardej szczecinie policzka. – Mam do was jeszcze jedną prośbę, Buhrack… Jest tu może jakaś brzytwa…
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina szósta po południu
W „Królu Węgierskim” przebywało jeszcze niewielu gości. Tylko jedno separe było od niedawna zajęte i zasłonięte ciężką kotarą. Kilka – sądząc po wysokich głosach – dam nie mogło się odpowiednio w nim usadowić. Kotara falowała, poręcz oddzielająca lożę od reszty lokalu co chwila dzwoniła, jakby ktoś w nią uderzał prętem.
– Nie mogą znaleźć miejsca dla swych parasolek – szepnął do Mocka Adolf Manzke, młody kelner, który wczoraj pomagał mu przetransportować do auta nieprzytomnego Rühtgarda. Manzke nie był zachwycony tym, że Mock nie zamawia dziś alkoholu, lecz jego obawy o napiwek rozwiał pierwszy banknot dwudziestomarkowy, którym stały klient zapłacił za sznycel wiedeński, nie żądając w zamian reszty.
– Jak się nazywacie, młody człowieku? – zapytał Mock i usłyszawszy odpowiedź, kontynuował. – Wyjaśnijcie mi coś, Manzke. Wczoraj zażądałem fiakra, a wy ściągnęliście tu automobil, który zwykle odwozi wstawionych klientów. Czy tak było?
– Tak było – odparł Manzke i pochylił się jeszcze niżej nad Mockiem, widząc, że ten składa w czworo wielki banknot dwudziestomarkowy.
– Konie dorożkarskie brudzą wam chodnik przed lokalem. Czy tak powiedzieliście?
– Tak jest – kelnerowi drętwiał już kark. – Panie… panie… Nie znam nazwiska ani tytułu…
– Mówcie do mnie Periplektomenos – Mock przypomniał sobie dżentelmena-sybarytę z Plautowej komedii Żołnierz samochwał. – Jak zatem wytłumaczycie zachowanie pewnego kelnera z waszego lokalu, który uczynił zadość żądaniu pewnej damy? Dama poprosiła o furmana, a on obiecał zaraz spełnić jej prośbę. Wyjaśnijcie mi to, Manzke.
– Może chciał tego furmana sprowadzić z daleka, a dama była odpowiednio hojna – kelner spoglądał na złożony banknot, który Mock przekładał między palcami. – A zresztą trzeba by o to zapytać tego kelnera…
– Tak, Manzke, macie rację. – Mock wsunął mu banknot do kieszonki kamizelki. – Ale ja nie wiem, który to kelner… Pomożecie mi go znaleźć?
Manzke kiwnął zdrętwiałą głową i ruszył między stoliki. Muzycy ukłonili się publiczności i dmuchnęli w trąby. Kilka fordanserek, z których jedna, czarnowłosa, uśmiechnęła się szeroko do Mocka, zaczęło się kołysać w takt muzyki, nie opuszczając swych krzeseł. Trzech podstarzałych mężczyzn, którzy tymczasem – tak jak Mock – zajęli miejsca wokół parkietu, w drugim kręgu, lustrowało dziewczyny poprzez smugi wypuszczanego dymu. Jeden z nich zdecydował się w końcu i podszedł do czarnowłosej fordanserki. Ta wstała powoli, nie szczędząc Mockowi rozczarowanego spojrzenia.
Asystent kryminalny zabrał się do pasztetu z gęsi. Konsumowanie delikatnego mięsnego miąższu przerwał mu kelner Manzke. Na stoliku położył serwetę i szybko się ulotnił. Pod serwetą był czysty odcinek z taśmy kasowej. Na odcinku tym napisano: „Pocałuj mnie pan w dupę”. Mock przetarł oczy i zapalił papierosa. Spojrzał jeszcze raz na skrawek papieru i usłyszał dzwony w uszach. Zdusił niedopałek, wstał i ruszył wzdłuż stolików. Wszedł do sali barowej i – wiedziony alkoholowym instynktem – szybko zlokalizował bar. Stał przy nim Manzke i przyjmował od barmana wysmukłe pieniste szklanice. Widząc Mocka, rzucił się w stronę rozwachlowanych drzwi prowadzących do kuchni. Mock był szybszy. Kelner Manzke nie zdołał sam otworzyć drzwi. Uczynił to niejako mimowolnie, ciężarem swojego ciała, które zostało pchnięte przez Mocka. Wpadł do przedsionka kuchni, lecz tutaj – zamiast uciekać przed rozwścieczonym Mockiem – stanął za stołem, przy którym siedział łysy kelner bez marynarki i liczył swe napiwki. Manzke spojrzał wymownie na łysinę kolegi, zdziwionego całym zamieszaniem, i przeprosił Mocka za nieprzyniesienie na czas butelki dżinu. Nikt nie powiedział ani słowa. Asystent kryminalny wyszedł z przedsionka kuchni i skierował się ku drzwiom toalety. Stojąc w małej kabinie, urwał świstek papieru toaletowego i napisał na nim: „Łysy, gruby kelner”. Wyszedł, uregulował rachunek, dając dyskretnie Manzkemu spory napiwek. Wręczył mu również świstek papieru toaletowego i pokazał oczami Smolorza, który siedział w sali barowej. Manzke popłynął ku Smolorzowi, Mock – ku wyjściu z lokalu. Trzeba by tego Manzkego zatrudnić w policji – pomyślał – na razie jako tajnego współpracownika; sprytnie mi wskazał kelnera sprowadzającego damom furmanów.
Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem
Kelner Helmut Kohlisch skończył dziś pracę o ósmej. Był zmęczony i zły. Przeszedł przez kuchnię i wspiął się na schody wąskiej wewnętrznej klatki schodowej, która prowadziła do składów i spiżarń. Nastroju nie poprawiała mu ani plama po piwie na koszuli, ani myśl o tym, co zaraz zobaczy w swoim zapleśniałym, jednopokojowym mieszkaniu przy ulicy Rzeźniczej, wciśniętym między sklep kolonialny i drukarnię. Oto ujrzy Lisbeth, swoją osiemnastoletnią córkę w zaawansowanej ciąży, jej bezrobotnego męża Josefa, komunistycznego agitatora, którego ma na oku każdy policjant, i swoją suchotniczą żonę, Luisę, wlewającą chochlą zupę do talerzy. Byłoby to pożywne danie, gdyby zawierało w sobie coś więcej niż wodę, kilka grudek ziemniaków i smętne kawałki kapusty. Wszyscy posiorbują zupę, a wzrokiem wdzierają się do jego kieszeni w poszukiwaniu napiwków.