Выбрать главу

Kohlisch wszedł do pokoju służbowego i rozebrał się do podkoszulka i kalesonów. Służbowy frak złożył bardzo starannie, a spodnie zdecydował się powiesić dopiero wtedy, gdy ich kanty będą idealnie do siebie przylegały. Strój służbowy zawisł na wieszaku. Poplamioną przez gliniarza koszulę zmiął i schował do teczki. Otworzył szafę i w jej wnętrzu zobaczył jednego ze swoich dzisiejszych klientów. Zanim się zdążył zdziwić, otrzymał pierwszy cios. Napastnik trafił go w szczękę, a on poleciał daleko w stronę pustych skrzynek. Usiłował napiąć mięśnie, by zamortyzować uderzenie plecami o stos skrzynek, lecz nie musiał. Ktoś chwycił go mocno pod pachy i założył na szyję podwójnego nelsona. Czuł, że słabną mu mięśnie karku. Pod wpływem nacisku pochylił głowę ku podłodze. Z szafy wygramolił się rudowłosy klient, z kieszeni wyjął chustkę i ocierał nią piegowatą i zaróżowioną twarz. Kohlisch rzucał się na boki, usiłując wyrwać się napastnikowi. Doprowadził jedynie do tego, że ten zwiększył nacisk i zmusił Kohlischa do kontemplowania własnych pocerowanych skarpetek. Wtedy przypomniał sobie, że z podwójnego nelsona można się wyśliznąć, unosząc ręce ku górze z jednoczesnym padem na kolana. Uczynił tak i udało mu się. Klęczał przez chwilę na podłodze. Wtedy otrzymał drugi cios. Z tyłu. Usłyszał trzask skrzynki na swej głowie i poczuł strużki krwi płynącej po łysinie. Dopiero potem odezwał się ból. Na kilka sekund ogarnęła go ciemność. Napastnik z tyłu nasadził mu na głowę pozbawioną dna skrzynkę, a potem wepchnął ją na jego ramiona. Kohlisch był unieruchomiony. Klęczał przed rudowłosym klientem, a skrzynka krępowała jego tułów na wysokości brzucha. Usiłował odwrócić się, lecz atakujący od tyłu chwycił go za uszy i skierował jego twarz w stronę rudowłosego.

– Posłuchaj, Kohlisch – usłyszał za plecami. – Nic ci nie zrobimy, jeśli będziesz grzecznie odpowiadał na pytania.

Wtedy Kohlisch ryknął i natychmiast tego pożałował. Obcas buta rudowłosego trafił go w usta i skruszył dolny ząb. Ślina zmieszana z krwią poplamiła podłogę. Kohlisch kiwał się przez chwilę w dybach ze starej skrzynki, po czym runął. Wokół słyszał szum. Ktoś obwiązał mu głowę jego koszulą wydzielającą mocny zapach piwa.

– Nie będziesz już krzyczał?

– Nie będę – powietrze uchodziło ze świstem przez dziurę po zębie.

– Obiecujesz?

– Tak.

– Powiedz „obiecuję”.

– Obiecuję.

– Skąd sprowadzasz męskie dziwki bogatym damom?

– Jakie dziwki?

– Męskie. Przebierańcy. Jeden furman, drugi marynarz, trzeci robotnik…

– Nie wiem, o czym pan…

Następny cios był bardzo dotkliwy. Kohlisch prawie słyszał zgrzyt jakiegoś przedmiotu po swej kości policzkowej. Ktoś stanął mu na brzuchu ciężkim butem. Z ust i nosa Kohlischa wydostała się wydzielina. Koszula owijająca jego głowę zwilgotniała.

– To był kastet. Chcesz jeszcze raz poznać jego siłę czy może zaczniesz mówić?

– Baronowa zamawia chłopaków…

Ktoś wytarł dokładnie jego twarz koszulą. Opuchlizna na policzku zasłoniła mu obraz, jaki mógł widzieć lewym okiem. Prawym ujrzał rudowłosego, który odrzucił ze wstrętem mokrą koszulę. Trzask zapałki i wydech dymu.

– Nazwisko tej baronowej!

– Nie znam. – Kohlisch spojrzał na rudowłosego i krzyknął: – Nie bij mnie, ty skurwysynie! Powiem wszystko, co o niej wiem!

Rudowłosy nasunął kastet na palce i spojrzał pytająco ponad trzęsącym się ciałem Kohlischa w stronę, skąd dochodził zapach dymu. Otrzymał odpowiedź na swe nieme pytanie, ponieważ zdjął kastet. Kohlisch odetchnął.

– No to co wiesz o baronowej? – usłyszał od tego niewidocznego.

– Wiem, że jest baronową, bo tak do niej mówią.

– Kto się tak do niej zwraca?

– Koleżanki.

– Jak się nazywa baronowa?

– Już mówiłem… Nie wiem… Naprawdę nie wiem… Zrozum, człowieku – zawył Kohlisch, widząc kastet na ręce rudowłosego. – Przecież ta kurwa mi się nie przedstawia, kiedy chce chłopaczka…

– Przekonałeś mnie – przesłuchujący splunął na podłogę. Zasyczał papieros. – Musisz mi jednak powiedzieć coś, po czym mogę ją zidentyfikować.

– Herb – wyjęczał Kohlisch. – Herb na karocy… Topór, gwiazda i strzała…

– Dobrze. Zidentyfikujcie ten herb w Herbarzu szlachty śląskiej, który jest u nas w archiwum. – Kohlisch domyślił się, że polecenie to wydano rudowłosemu. – A teraz jeszcze jedno, Kohlisch. Wyjaśnij mi, co rozumiesz przez zdanie „baronowa zamawia chłopaków”?

– Baronowa przyjeżdża i dzwoni stąd dokądś – Kohlisch prawie szeptał. – Pod lokal podjeżdża dorożka z przebierańcami. Baronowa lub jakaś z jej koleżanek życzy sobie na przykład furmana… Wtedy ja idę po niego do dorożki… Niby go sprowadzam… To taka zabawa…

Kohlisch przestał mówić. Nikt go o nic nie pytał. Trzasnęły drzwi w pomieszczeniu służbowym. Kohlisch rzucił się swym tłustym ciałem i objął wzrokiem pokój oraz porozrzucane bezładnie skrzynki. W pomieszczeniu stało dwóch mężczyzn. Kohlisch widział ich po raz pierwszy w życiu. Jeden z nich, niewysoki o wąskiej lisiej twarzy, ręką wydał polecenie drugiemu – olbrzymowi o krzaczastych brwiach. Ruch ręki wyrażał: „Zajmij się nim!”

Olbrzym wydobył z siebie nieartykułowany dźwięk, podszedł do Kohlischa, zsunął mu z ramion prowizoryczne dyby i przyłożył do nosa chustkę o słodkomdlącym, a jednocześnie ostrym zapachu, kojarzącym się ze szpitalem.

– To dla twojego dobra, przez kilka dni pomieszkasz u nas – to było ostatnie, co usłyszał Kohlisch tego dnia.

Wrocław, czwartek 4 września 1919 roku, godzina dziewiąta wieczorem

Willa baronostwa von Bockenheim und Bielau stała na końcu Wagnerstrasse. Pod potężną żelazną bramę, ozdobioną herbem, na którym bluszcz owijał się wokół tarczy z widniejącymi na niej toporem i gwiazdą przebitą w połowie pierzastą strzałą, podjechały dwa automobile. Z ogrodu położonego na tyłach domu dochodziły okrzyki dzieci i dźwięki fortepianu. Odgłosom tym przysłuchiwał się rudowłosy mężczyzna, który wysiadł z pierwszego auta. Po chwili nacisnął guzik dzwonka i przytrzymał go dłuższą chwilę. Z willi wymaszerował majestatycznie kamerdyner we fraku. Jego okolona bokobrodami twarz promieniowała spokojem, a długie bocianie nogi w prążkowanych spodniach posuwały się tanecznym krokiem. Zbliżył się do bramy i obrzucił rudowłosego – jak sądził domokrążcę – pogardliwym wzrokiem. Wyciągnął ku intruzowi srebrną tacę i pozwolił, by tamten wsunął rękę między kraty i położył na niej bilet wizytowy z nazwiskiem „Josef Bilkowsky, hotel «Król Węgierski”, Bischofstrasse 13”. Na wizytówce widniał napis „Verte”. Kamerdyner wracał powoli, unosząc wysoko nogi. Po kilku sekundach zniknął za masywnymi odrzwiami.

Rudowłosy wsiadł do automobilu i odjechał. Po chwili na podjeździe willi zjawiła się elegancko ubrana para. Trzydziestokilkuletnia kobieta miała na sobie czarną suknię Chanel w ekstrawaganckie pasy w meandry, kapelusz z białą chryzantemą oraz etolę, a nieco starszy mężczyzna – frak i białą kamizelkę, która odbijała światła latarni stojących na podjeździe. Podeszli do bramy i rozejrzeli się. Mężczyzna otworzył bramę i wyszedł na chodnik. Poza jednym automobilem, stojącym w pewnym oddaleniu, Wagnerstrasse była pusta. Kobieta wbiła w stojące auto nieco rozbawiony wzrok. Spojrzenie jej towarzysza było niezbyt przyjazne. Obydwoje dostrzegli wewnątrz samochodu czterech mężczyzn. Za kierownicą siedział mały człowieczek w nasuniętym na nos kapeluszu. Obok niego rozpierał się dobrze zbudowany brunet. Dym z jego papierosa wił się we wnętrzu auta. Mrużyli przed nim oczy dwaj mężczyźni siedzący z tyłu. Jeden z nich miał owiniętą twarz, jakby bolały go zęby, drugi – ledwo się mieścił na tylnej kanapie. Brunet odwrócił się do nich, złapał zabandażowanego za szyję i wskazał palcem na elegancką kobietę.