Sekundę później oprócz wrażeń olfaktorycznych odebrał wrażenia czuciowe i dźwiękowe. W jego uchu rozdzwoniły się kuranty, a małżowina zaczęła puchnąć od silnego ciosu. Sorg został wypchnięty ze szczeliny i znalazł się na podwórzu, na tyłach trafiki Franza Krziwaniego, przed gniewnym obliczem. Nie było mu ono całkiem nieznane.
Stał przed krępym, dobrze zbudowanym mężczyzną, którego wzrost stanowił pośrednie ogniwo między niskim człowieczkiem o lisiej twarzy i wysokim drągalem, który ochładzał swą ozdobioną rudymi wąsami twarz ruchami melonika. Ze szczeliny wyszedł olbrzym, przytrzymując szarpiącą się dziewczynę.
– Spokojnie z nią, Zupitza – powiedział krępy. – Zaprowadź panią do auta i staraj się odwracać od niej swój oddech.
– Ty gnoju, ty Żydzie! Co z nią chcesz zrobić? – Sorg postanowił pokazać wszystkim, że jest prawdziwym mężczyzną, i rzucił się na Zupitzę. – Zostaw ją, bo cię…
Zupitza nawet nie zainteresował się agresorem. Sorg runął na ziemię, potykając się o nogę mężczyzny o lisiej twarzy. Chciał wstać, lecz otrzymał mocny cios w drugie ucho. Zupitza zniknął wraz z dziewczyną. Sorg upadł na klepisko podwórza i przez chwilę zastanawiał się nad różnicą pomiędzy oboma ciosami. Już wiedział. Drugi był zadany butem i wymierzony przez kogoś innego. Usiadł na bruku i wpatrywał się w krępego mężczyznę, który wycierał chustką do nosa czubek swojego lśniącego trzewika. Sorg znał skądś posiadacza eleganckich butów, ale nie wiedział skąd.
– Posłuchaj mnie, bohaterze wojenny. – Chrypa jego oprawcy również wydała mu się znajoma. – Teraz mi coś powiesz. Przekażesz kilka informacyj. Zapłacę ci za nie.
– Dobrze – powiedział szybko Sorg.
Przypomniał sobie swojego rozmówcę. Rok 1914. Początek wojny. Szantażował pewną mężatkę, która nie mogła objąć tępym umysłem wydarzeń historycznych, a dopiero co wypowiedziana wojna kojarzyła jej się jedynie z brakiem w domu jej zmobilizowanego męża. Sorg obiecał, że nie wspomni nikomu o jej antypaństwowych wypowiedziach, jeśli obdarzy go tym, w co ją natura hojnie wyposażyła. Niewiasta zgodziła się i tego samego dnia poszła do komisji obyczajowej wrocławskiej policji na skargę. Tam znalazła pełne zrozumienie. Nazajutrz o umówionej godzinie Sorg usłyszał pukanie do drzwi. Podbiegł do nich z przygotowanym do przyjęcia ofiary demonem, otworzył je i zobaczył kilku na czarno ubranych mężczyzn. Jeden z nich, krępy brunet, zaatakował go z taką furią, że Sorg omal nie postradał życia pod lśniącymi, wypastowanymi butami.
– Niech pan pyta.
– Przebierasz się za marynarza i ruchasz damy z wyższych sfer?
– Tak.
– Załatwiasz im innych przebierańców? Furmanów, dorożkarzy, gladiatorów…
– Nie ja, ktoś inny.
– Jedna dama powiedziała, że dzwoni do ciebie, a ty załatwiasz.
– Tak jest. Ale ja dzwonię do kogoś i załatwiam innych bawidamków.
– Dostajesz za to forsę?
– Tak, mam prowizję.
Przesłuchujący podszedł do wciąż siedzącego na bruku Sorga i chwycił go za włosy. Sorg poczuł kwaśną woń kaca.
– Do kogo dzwonisz po chłopaczków?
– Do Norberta Rissego. – Sorg nie chciał już czuć zapachu kaca i szybko wyrzucał z siebie słowa. – Tego pedała. Urzęduje na statku „Wölsung”. To pływający burdel.
– Masz – przesłuchujący rzucił mu kilka banknotów. – Wynajmij sobie pokój w hotelu „Sieh dich fur” na Kleingroschenstrasse i weź jakąś tanią dziwkę. Nie stać cię na pannę, która ci towarzyszyła.
Mężczyźni odchodzili, a Sorg wciąż siedział na bruku.
– Pojedziecie teraz na ten statek, Smolorz – usłyszał Sorg. – Macie dowiedzieć się wszystkiego o czterech marynarzach. Tu macie ich zdjęcia. – Sorg zobaczył kątem oka, jak jego oprawca wręcza Smolorzowi kopertę i odchodzi szybkim krokiem.
– Panie Mock! – zawołał Smolorz i wskazał na Sorga. – A co z tym? Przecież pan go osobiście przesłuchiwał… Jeszcze ten bydlak go zabije…
– Nic mu nie będzie… Widzi pan gdzieś tu mordercę, Smolorz? – Mock zawrócił i zbliżył się do ofiary. Kucnął i zerwał mu z munduru Krzyż Bałtycki. Podszedł do szczeliny między kamienicami i pochylił się nad ujściem kanału ściekowego. Zapluskały cicho podziemne wody miasta.
– Kupi sobie nowy na pchlim targu – skwitował Smolorz.
– Jedźcie, Smolorz, do tego Rissego, a ja zabieram dziewczynę – powiedział Mock, nie komentując spostrzeżenia swojego podwładnego. Po chwili na tyłach trafiki Krziwaniego pozostali jedynie Sorg i Smolorz.
– Co za sprawiedliwość – powiedział do siebie Smolorz, ściskając w ręku wizytówkę, którą otrzymał w gospodzie od człowieka z bokobrodami o manierach kamerdynera. – On z dziewczyną, a ja – do pedała.
Sorg milczał i badał palcem dziurę w materiale munduru – w miejscu, gdzie wisiał przedtem Krzyż Bałtycki.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina wpół do drugiej w nocy
Wirth zapuścił silnik. Mock opadł ciężko na tylną kanapę auta, tuż koło dziewczyny. Jego ubranie było przesiąknięte zapachem tytoniu, przebijało też z niego wspomnienie alkoholu i drogiej wody kolońskiej. Dziewczyna była zaintrygowana człowiekiem, z którym jeszcze nigdy nie rozmawiała, choć widywała go często w swoim domu. Jej zainteresowanie wzrosło przez okoliczności ich spotkania: ciemna noc, pocałunki w zaułku i ludzie o wyglądzie morderców. Nagle ogarnął ją niesmak. Jej myśli zaprzątał kat Alfreda, który – upokorzony i pobity – próbuje dojść do siebie w jednym z najbardziej zakazanych zakątków tego miasta! Odwróciła się z obrzydzeniem od Mocka.
– Nic nie powiem twojemu ojcu, Christel. – Mock chciał położyć rękę na ramieniu dziewczyny, lecz w porę się powstrzymał.
– Może pan mówić wszystko, co się panu podoba – warknęła Christel Rühtgard i zapatrzyła się na cmentarz wojskowy na rogu Kirschallee i Lohestrasse. – Nie obchodzi mnie, co myślicie o mnie pan i mój ojciec…
– Nie powiedziałem tego – sapnął Mock – aby zaskarbić twoją sympatię lub uspokoić cię po miłosnej scenie w cuchnącym zaułku…
– To po co pan to powiedział? – oczy Christel płonęły.
– Bo nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę. – Mock spojrzał na jej wydatne piersi i odsunął się nieco, przestraszony swoimi myślami.
– Niech pan w ogóle jej nie zaczyna! Nie mam o czym z panem rozmawiać.
Zapadła cisza. Mock był zmęczony i najchętniej przełożyłby rozkapryszoną pannicę przez kolano i wymierzył jej porządnego klapsa. Myśl, której się przed chwilą przestraszył, była bardzo niewinna w porównaniu z tym, co Mock wyobraził sobie jako następstwa gorącego klapsa. Przykleił policzek do zimnej szyby i wpatrywał się tępo w Park Południowy, do którego dojeżdżali. Zamykały mu się oczy. Pod powiekami przesuwały się światła piwiarni „Pod Trzema Koronami”, potem ciche cmentarze. Gdzieś w oddali szumiały drzewa, świstał stolarski hebel, płakało małe dziecko, które przyciskało swoją mokrą od łez buzię do twarzy zmęczonego mężczyzny. Teraz obejmowało go rączkami za szyję i usiłowało coś powiedzieć, szarpało go za ramię, wykrzywiając ze zdenerwowania usta i wołało podniesionym głosem:
– Panie Mock, niech się pan obudzi! Kierowca pyta, dokąd jedziemy!
Mock przetarł oczy, wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na poirytowaną twarz Christel Rühtgard.
– Chciałem cię odwieźć do domu – mruknął. – Abyś nie była narażona na zaczepki pijaków.
– Takich jak pan?
Mock wysiadł z horcha i rozejrzał się dokoła. Byli przy końcu Hohenzollernstrasse. Z prawej strony wiatr rozwiewał korony drzew Parku Południowego. Z lewej spali snem sprawiedliwych syci mieszkańcy nowoczesnych domów jednorodzinnych i okazałych willi. Nikt z nich nie otrzymywał koszmarnych przesyłek z rąk obłąkanych morderców, nikogo nie obejmowało za szyję dziecko, które nagle zostało osamotnione, a może osierocone, nie kazano im odprawiać makabrycznej pokuty za wyimaginowane błędy. Mock obszedł automobil, otworzył drzwi i podał ramię dziewczynie. Ta wzgardziła jednak jego uprzejmością i sama zwinnie wyskoczyła na trotuar.
– Takich jak ja – odpowiedział jej. – Tacy są szczególnie niebezpieczni.
– Niech pan nie robi z siebie demona – powiedziała panna Rühtgard i ruszyła w stronę parku. – Mam niedaleko stąd do domu. Nie życzę sobie, by pan mnie odprowadzał.