– Niedaleko stąd – krzyknął za nią – moi ludzie dziś znaleźli człowieka powieszonego za nogi na drzewie!
Christel Rühtgard zatrzymała się i spojrzała na Mocka z taką niechęcią, jakby to on własnoręcznie ustrajał drzewa nieboszczykami. Stali przez chwilę w milczeniu.
– W tym parku nie jest tak bezpiecznie jak na promenadzie nad fosą w niedzielny poranek – powiedział Mock. – Kiedy ludzie idą po kościele na lody. Tutaj nocami straszy, a trupy wiszą na drzewach albo wypływają ze stawu.
– Naprawdę nie powie pan nic mojemu ojcu o mnie i o Fredzie? – zapytała cicho Christel.
– Pod warunkiem że cię odprowadzę do domu.
Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina druga w nocy
Szli w milczeniu ciemnym parkiem, w którym tu i ówdzie pojawiała się wyspa światła padającego od nielicznych latarń. Mock zapalił papierosa.
– Nie wie pan, jak zacząć rozmowę – zaśmiała się cicho panna Rühtgard. Szła dumna i wyprostowana. Irytacja ustąpiła lekkiemu rozbawieniu.
– Wiem, jak zacząć, ale nie wiem, czy pani zechce ze mną rozmawiać na temat, który mnie interesuje.
– Nie będę z panem rozmawiać na temat Alfreda Sorga. Czy interesuje pana jakiś inny temat?
– Jesteś inteligentną młodą damą. Z tobą można rozmawiać o wszystkim. – Mock zdał sobie sprawę, że powiedział jej komplement, i zawstydził się jak uczniak. – Jednak aby poruszać różne kwestie, trzeba się lepiej poznać…
– Chce mnie pan lepiej poznać? Nie wystarczy panu to, co mówi o mnie mój ojciec?
– Pamiętam, co mówił o tobie twój ojciec w okopach pod Dyneburgiem. Byłaś jego jedyną szansą na przeżycie. Ocaliłaś go, droga Christel. – Mock przystanął i potarł mocno podeszwą buta o nawierzchnię alejki. Kiedy stwierdził, że wszedł w pamiątkę, jaką zostawiają w parkach Bert i jego bracia, stłumił przekleństwo. Potem wytarł podeszwę o trawę i wrócił do przerwanego wątku. – Nie tylko zresztą jego. Ocaliłaś sporo żołnierzy rosyjskich. Gdyby nie ty, twój ojciec rzuciłby się sam z karabinem na rosyjskie okopy i pozabijał wielu, po czym sam by zginął…
– Dlaczego pan sądzi, że miał myśli samobójcze? – Christel obserwowała w słabym świetle, jak Mock wyciąga kraciastą chusteczkę do nosa i ściera pył z zakurzonego noska trzewika.
– Wielu z nas miało myśli samobójcze – mruknął. – Wielu z całej siły wytężało wyobraźnię i nie widziało końca wojny. Twój ojciec widział. Ty byłaś dla niego końcem wojny.
– Opowiadał panu o mnie?
– Nieustannie.
– A pan go słuchał uważnie? Współczuł pan z nim? O ile wiem, nie ma pan własnych dzieci… Ileż można słuchać o czyichś dzieciach, o chłopcach, których rozsadza energia i o obrażalskich dziewczynkach?
– Nie byłaś dla niego obrażalską dziewczynką. – Mock wyjął tym razem białą wykrochmaloną chustkę i otarł nią czoło pod melonikiem. Wrześniowa noc była prawie upalna. – Byłaś ideą ukochanego dziecka. Ideą w sensie platońskim. Wzorem, archetypem… Po rozmowach z nim zazdrościłem mu… Sam chciałem mieć takie dziecko…
– A po dzisiejszym wieczorze – Christel spojrzała na Mocka rozpaczliwie – dalej chciałby pan mieć taką córeczkę?
– Jeden wieczór nie przekreśla całego życia. – Mimo że Mock powiedział to bardzo szybko, był pewien, że dziewczyna usłyszała „nie” w jego odpowiedzi. – Nie wiem, jak jest między wami na co dzień…
Mock zaoferował jej ramię. Christel po chwili wahania ujęła go delikatnie pod łokieć. Szli wokół stawu.
– Pobił pan mojego przyjaciela – powiedziała cicho. – powinnam pana nienawidzić. A jednak powiem panu, jaki jest na co dzień mój ojciec… On jest zaborczy. W każdym chłopcu, z którym się przyjaźnię, który mnie odwiedza, widzi rywala… Kiedyś mi powiedział, że po śmierci mojej mamy, miałam wtedy dwa lata, skakałam z radości… Cieszyłam się, bo umarła moja mama, moja rzekoma rywalka… Niech pan zwróci uwagę… Na jego biurku zawsze leżą książki Freuda. W jednej z nich tłusto podkreślił wywody twórcy psychoanalizy o kompleksie Elektry. Całe stronice pomazane obrzydliwym, rozmazanym tuszem…
– Zrozum swojego ojca. – Mock czuł się nieswojo z powodu bliskości dziewczyny. – Młode damy powinny się spotykać z młodzieńcami w towarzystwie przyzwoitek. Nie powinny uczestniczyć w zgromadzeniach, na których bywają podpici, rozochoceni mężczyźni z plebsu.
Christel puściła ramię Mocka i rozglądała się w roztargnieniu.
– Proszę mnie poczęstować papierosem – zażądała. Mock podał jej papierośnicę i strzelił zapałką.
– Mężczyźni zawsze pocierają zapałkę o draskę w swoją stronę, wie pan? Pan też tak zrobił. Jest pan stuprocentowym mężczyzną.
– Każdy by się czuł jak stuprocentowy mężczyzna, gdyby szedł w pogodną noc przez park w towarzystwie młodej i pięknej damy. – Mock nagle zdał sobie sprawę, że znowu emabluje córkę swojego najlepszego przyjaciela. – Przepraszam, panno Rühtgard, nie chciałem tego powiedzieć. Pełnię teraz przy pani funkcję raczej Cerbera niż Romea.
– Ależ ta druga rola jest zdecydowanie milsza dla każdej kobiety – roześmiała się panna Rühtgard.
– Doprawdy? – zapytał Mock i błogosławił ciemności parku, które ukryły jego rumieniec. Poszukiwał gorączkowo jakiegoś trafnego kalamburu, dowcipnej riposty, lecz pamięć go zawiodła. Mijały minuty. Panna Rühtgard paliła niewprawnie papierosa i przyglądała mu się z uśmiechem, czekając na odpowiedź. Ogarnęła go złość na samego siebie i na tę dzierlatkę, która owija go sobie wokół palca. Najbardziej złościło go to, że odpowiada mu taka rola.
– Przestań, moja droga – podniósł nieznacznie głos, rezygnując z formy „panno Rühtgard”. – Nie jesteś kobietą. Jesteś jeszcze dzieckiem.
– Czyżby? – zapytała figlarnie. – Dzieckiem przestałam być w Hamburgu. Może chce pan wiedzieć, w jakich okolicznościach?
– Chcę wiedzieć coś innego – powiedział Mock wbrew sobie. – Czy znasz kolegów Alfreda Sorga, którzy w przebraniu oddają się do dyspozycji bogatym damom?
– Co to znaczy „do dyspozycji?” – zapytała panna Rühtgard. – Nie wiem, o czym pan mówi. Jestem jeszcze dzieckiem…
Mock przystanął i otarł pot z czoła. Odsunął się nieco od swojej towarzyszki. Zdawał sobie sprawę, że nadmiar papierosów nie poprawia woni jego oddechu. Ku jego irytacji Christel przysunęła się do niego, a jej oczy stały się wielkie i naiwne.
– Co to znaczy „do dyspozycji”? – ponowiła pytanie.
– Znasz czterech młodzieńców – Mock odsunął się od dziewczyny i przestał panować nad sobą – którzy przebierają się za marynarzy i dogadzają seksualnie bogatym damom? To koledzy twojego przyjaciela Alfreda Sorga. Może sam Alfred też się przebiera i je pieprzy? Czy przebiera się tak dla ciebie?
Mock ugryzł się w język. Było już za późno. Zapadła cisza. Znad stawu powiało chłodem. Gasły światła w restauracji „Park Południowy”. Służąca czekała na pierwszy blask różanopalcej, by wyjść z Bertem na spacer. Trupy wisiały na drzewach i podnosiły się z wody. Mock czuł się podle i nie patrzył w stronę panny Rühtgard.
– Jest pan taki jak mój ojciec. On ciągle się dopytuje, kto mnie ostatnio wychędożył. – Jej twarz była skamieniała z gniewu. – Zaraz mu powiem, że pana to też interesuje. Zrelacjonuję całą naszą rozmowę. Wtedy zrozumie, że ludzie nie przestają być kobietami i mężczyznami, choćby nosili na piersi szyld z napisem „ojciec” albo „córka”. Nawet pan, zwykle tak opanowany, dał się ponieść i napawał się słowem „dogodzić”. Wydawał mi się pan całkiem inny…
– Przepraszam. – Mock zapalił ostatniego papierosa. – Użyłem wobec pani niewłaściwych słów, panno Rühtgard. Proszę mi wybaczyć. Niech pani nie mówi o naszej rozmowie ojcu. To nadwerężyłoby naszą przyjaźń.
– Powinien pan dać ogłoszenie do „Schlesische Zeitung” – powiedziała w zamyśleniu Christel. – Brzmiałoby ono: „Pozbawiam ludzi złudzeń, Eberhard Mock”.
Mock usiadł na ławce i – aby się opanować – zaczął przywoływać w myśli pierwsze wersety Lukrecjuszowego poematu „De rerum natura”, z którego pisał niegdyś pracę proseminaryjną. Kiedy dotarł do sceny miłosnych uniesień Marsa i Wenus, ogarnęła go wściekłość. Nagle zdał sobie sprawę, że nie podziwiał Lukrecjuszowych heksametrów, lecz zastanawiał się, jak splątani siecią Wulkana kochankowie wykonywali ruchy frykcyjne.