Выбрать главу

– Mam się czuć winny, że obnażyłem przed tobą tę kreaturę Sorga? – powiedział syczącym ze zdenerwowania głosem. – Że ocaliłem cię przed lekarzem chorób wenerycznych? Nie musisz się martwić kiłą, co? Przecież jesteś w bliskim kontakcie z jednym z najwybitniejszych specjalistów od „kawalerskich chorób”! Mam mieć wyrzuty sumienia, że wykazałem, iż twój rycerz na białym koniu jest de facto alkowianym popychadłem?

– Jakie to charakterystyczne! – krzyknęła panna Rühtgard. – Rycerz na białym koniu! Jakie stereotypy! Nie rozumie pan, że nie wszystkie kobiety czekają na księcia z bajki, lecz na kogoś, kto je…

– Kto je porządnie wychędoży – uzupełnił Mock z wściekłością.

– Nie to miałam na myśli – zaprzeczyła cicho panna Rühtgard. – Chciałam powiedzieć: „kto je pokocha”. – Zgasiła papierosa o pień drzewa. – Fred jest miłym chłopcem, ale wiem, że to łajdak. Nie pozbawił mnie pan złudzeń co do niego, lecz co do siebie samego. Otworzyłam przed panem serce, a pan nie chciał mnie słuchać. Wygłosił pan piękną kwestię o przyzwoitkach. Nie chciał… Pan tylko mnie napomina i ostrzega. Jak prawdziwy policjant. Kiedy pan przestanie być policjantem? Po śmierci? Dobranoc, panie policjancie. Proszę mnie nie odprowadzać. Wolę towarzystwo topielców i wisielców. Bardziej niż pańskie.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, kwadrans na dziewiątą rano

Mock obudził się w celi aresztanckiej numer trzy. Przez zakratowane okienko wślizgiwało się światło poranka. Z dziedzińca Prezydium Policji dochodziły odgłosy zwykłej porannej krzątaniny. Zarżał koń, o bruk trzasnęło jakieś szkło, ktoś przeciwko komuś wezwał sto tysięcy piorunów. Mock z wysiłkiem usiadł na pryczy i przetarł oczy. Chciało mu się pić. Ku swojej radości dostrzegł dzban stojący na stołku obok pryczy. Dochodził z niego intensywny zapach mięty. Drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik Achim Buhrack. W dłoni dzierżył ręcznik i brzytwę.

– Jesteście nieocenieni, Buhrack – powiedział Mock. – O wszystkim pamiętacie. I o brzytwie, i o obudzeniu mnie na czas, a nawet o mięcie…

– Akurat ona była panu dziś niepotrzebna. – Oczy Buhracka wyrażały zdziwienie. – Dziś nie…

– Nie będzie mi potrzebna – Mock wręczył Buhrackowi dzbanek – ani dziś, ani nigdy. Przestanę się upijać i nie będę miał kaca. – Z drugiego dzbanka nalał wody do miednicy, wziął od Buhracka ręcznik i brzytwę. – Co, nie wierzycie mi, Buhrack? Słyszeliście już wiele takich deklaracji?

– Oj, wiele, wiele… – mruknął strażnik i wyszedł, zanim Mock zdążył mu podziękować.

Asystent kryminalny zdjął koszulę, umył się pod pachami i usiadł na pryczy. Z kieszeni wyjął torebkę talku. Zanurzył w niej dłoń i wtarł sobie talk pod pachy, a potem sypnął szczodrze do butów. Przez następnych dziesięć minut zdzierał zarost z twarzy, co nie było proste ze względu na tępą brzytwę. Nie ułatwiało tej czynności użycie zwykłego mydła, które szybko wysychało i ściągało skórę. Mock z niechęcią włożył wczorajszą koszulę. Ojciec pewnie się martwi, pomyślał. Wyobraził sobie ojca skaczącego na jednej nodze ze skarpetką zwisającą z drugiej stopy. „Chleje i chleje”, usłyszał gderliwy głos. Mock nagle zatęsknił do butelki i do głuchej, pustej nocy po wielkim pijaństwie. Włożył buty, wstał i wyszedł z celi. Uścisnął serdecznie dłoń Buhracka i ruszył ponurym korytarzem wśród porannych odgłosów z ceł: sapania, stukania menażkami, ziewania i puszczania wiatrów. Z ulgą opuścił skrzydło aresztanckie i wspiął się na schody. Szedł powoli, zastanawiając się, jak na dym z pierwszego dziś papierosa zareaguje ciężka sadza zalegająca mu w płucach i pod czaszką.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, godzina dziewiąta rano

W gabinecie Mühlhausa wszyscy zjawili się punktualnie. Sekretarz Mühlhausa, von Gallasen, postawił na stole dzbanek z gorącą herbatą i dziewięć szklanek w wysokich metalowych koszyczkach. Wrześniowe słońce paliło w kark detektywów siedzących tyłem do okna i rozświetlało smugi dymu tytoniowego. Mock stanął w progu z niezapalonym papierosem w ustach i przyjrzał się obecnym. Poczuł silne ukłucie w piersi. Brakowało Smolorza.

– Co pan tu robi, Mock? – Mühlhaus uwolnił swe usta od nadmiaru fajkowego dymu. – Przecież pracuje pan znów w komisji obyczajowej. Wczoraj rano w Parku Południowym zakończyłem pańskie oddelegowanie do komisji morderstw. Czyżby pan zapomniał? Czy zameldował się pan dziś u swojego szefa, radcy Ilssheimera?

– Panie komisarzu – Mock bez zaproszenia usiadł między Reinertem a Kleinfeldem – na tym świecie zabijało się w imię Boga i cesarza. Morduje się ludzi, mając na ustach imię władcy. W ciągu ostatnich trzech dni w tym mieście mordowano w imię moje. Nazwisko Eberhard Mock stało się znakiem firmowym bydlaka. Zamordował on sześciu ludzi i być może osierocił małe dziecko, które płakało mi wczoraj na rękach. Proszę wybaczyć, ale nie chcę dziś spisywać alfonsów i sprawdzać dziwkom książeczek zdrowotnych. Będę tu siedział z wami i myślał nad zniszczeniem tego skurwysyna, który zabija w imię moje.

Zapadła cisza. Mock i Mühlhaus mierzyli się wzrokiem. Pozostali wpatrywali się znad parujących szklanek w szefa komisji morderstw. Mühlhaus odłożył fajkę, brudząc akta okruszkami jasnego tytoniu Wirginia.

– O tym, kto tu będzie siedział – powiedział cicho – decyduję wyłącznie ja. Nie jest tajemnicą, iż uważam pana za świetnego policjanta. Że chcę pana widzieć w mojej komisji. Ale po „sprawie czterech marynarzy”. Dopiero wtedy.

Mühlhaus wcisnął w fajkę szpikulec do czyszczenia i gwałtownie zakręcił nim w cybuchu.

– Niech pan odpocznie i wyjedzie stąd – ton Mühlhausa był, w odróżnieniu od wyrazu jego oczu, nadzwyczaj łagodny. – Na jakiś czas. Na czas dokończenia śledztwa. Nie chcę więcej trupów. Nie może pan zatem nikogo przesłuchiwać… Nie wiemy, czy ta świnia czegoś nowego nie wymyśli… Czy nie zacznie zabijać każdego, z kim pan porozmawia… Potem, kiedy zamknę ją w celi, powitam pana wśród moich ludzi. Rozmawiałem o tym z radcą Ilssheimerem. Chętnie się zgodził na pana przeniesienie. Ale teraz musi pan wyjechać. Niech pan nie myśli, że nie będzie nam pomagał w śledztwie. Wyjedzie pan z doktorem Kazniczem. Będzie z panem rozmawiał i może natrafi na ślad mordercy w pańskich wspomnieniach.

Mock przyjrzał się kolegom siedzącym przy stole. Wszyscy kontemplowali barwę gorącego napoju wypełniającego ich szklanki. Nauczeni byli słuchać zwierzchników. Nie znali słów sprzeciwu, nie mieli poczucia winy, w ich wykrochmalone kołnierzyki dawno już nie płakało żadne dziecko. „Nie użalaj się nad sobą, Mock. Nie jesteś godzien nawet krztyny żalu”.

– Wiemy wszyscy – Mock wciąż siedział – że morderca zaczął od zbrodni spektakularnej, a potem zabił jeszcze dwie osoby, które były przeze mnie przesłuchiwane. Posłuchajcie mnie, panowie! Proponuję…

– Nie interesuje nas to, co pan proponuje, Mock – przerwał mu Mühlhaus. – Pozwoli nam pan pracować, czy mam pana wyrzucić? Mam pana ukarać dyscyplinarnie?

Mock wstał i zbliżył się do Mühlhausa.

– Niech pan najpierw ukarze swojego sekretarza, von Gallasena. On też się pomylił. Przyniósł o dwie szklanki za dużo. Was jest siedmiu. Smolorza jeszcze nie ma, mnie już nie ma. – Podszedł do stołu i uderzeniem ręki zrzucił dwie puste szklanki, które wydały ostatnie brzęknięcia na kamiennej posadzce. Ukłonił się i wyszedł z gabinetu szefa komisji morderstw.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, wpół do dziesiątej rano

Okna dużego gabinetu radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera wychodziły na Ursulinenstrasse – ściśle mówiąc – na dwuspadowy dach hotelu „Stadt Leipzig”. Ilssheimer lubił obserwować pewnego pracującego tam urzędnika, który w wolnych chwilach wkładał do szuflady różnokolorowe ołówki w pewnym stałym i niezmiennym porządku, zamykał oczy i wyciągał jeden z nich na chybił trafił, po czym rysował na kartce kreskę, sprawdzając, czy wyciągnął właściwy ołówek.