Выбрать главу

Willibald Mock obserwował syna przez okno. Ten wyszedł tylnym wyjściem na podwórko. Ukłonił się dozorczyni, pani Bauert, uchwycił przyjazny uśmiech stojącej przy pompie służącej pastora Gerdsa, który zajmował czteropokojowe frontowe mieszkanie, prychnął na bezpańskiego kota, przyśpieszył kroku, przeskoczył kałużę i rozpinając spodnie oraz klnąc na nadmiar guzików, sforsował zardzewiałą kłódkę i wszedł do niewielkiego pomieszczenia w kącie podwórka.

Ojciec zamknął okno i wrócił do swych czynności. Umył patelnię, talerz oraz rondel po mleku i wytarł ceratę przypiętą pineskami do stołu. Potem zażył lekarstwa i siedział przez chwilę w milczeniu na starym bujanym fotelu. Wszedł do niszy Eberharda i przyjrzał się skołtunionej pościeli. Schylił się, aby ją złożyć, i wtedy jego stopa natrafiła na dzbanek z resztką wody. Dzbanek przewrócił się, a woda wlała się do jednego z jego skórzanych kapci.

– Do stu piorunów! – wrzasnął i wierzgnął nogą, a kapeć poleciał wprost w twarz zamykającego klapę w podłodze Eberharda. Ojciec padł na łóżko syna i gwałtownie odpinał troczki przytrzymujące skarpetkę. Zdjął ją i powąchał.

– Niech się ojciec nie denerwuje – uśmiechnął się Eberhard. – Nie używam już nocnika i nie chowam go pod łóżkiem. To była tylko woda.

– No dobrze, dobrze… – mruczał ojciec, zakładając z trudem skarpetkę. Wciąż siedział na łóżku syna. – Po co ci woda pod łóżkiem? Ja wiem po co. Jak się schlejesz, to masz ją na kaca. Ciągle chlejesz i chlejesz… Ożeniłbyś się, tobyś przestał chlać…

– Czy ojciec wie – syn podał ojcu kapeć, usiadł przy stole i wysypał kilka szczypt jasnego tytoniu na ceratę – że wódka mi pomaga?

– W czym? – spytał zdumiony przyjaznym tonem głosu Eberharda. Zwykle wyrzuty dotyczące alkoholu i starokawalerstwa wprawiały syna w złość.

– W przespaniu nocy. – Eberhard zapalił papierosa i układał na stole przedmioty, które zaraz miały się znaleźć w jego aktówce: termos, kanapki ze smalcem, woreczek z tytoniem i ceratową teczkę z raportami. – Przecież tyle razy mówiłem ojcu, że kiedy idę spać trzeźwy, mam koszmarne sny, a potem się budzę i już nie mogę zasnąć! Wolę mieć kaca niż koszmary.

– Wiesz, co jest najlepsze na sen? – Ojciec odruchowo zaczął ścielić łóżko syna. – Rumianek i ciepłe mleko. – Wygładził prześcieradło i nagle spojrzał uważnie na swojego rozmówcę. – Zawsze po trzeźwemu masz koszmary?

– Nie zawsze – uśmiechnął się Eberhard, zapinając teczkę na stalowe zatrzaski. – Czasami śni mi się pielęgniarka z Królewca. Ruda i bardzo ładna.

– Byłeś w Królewcu? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. – Ojciec przytrzymał marynarkę, a syn wsunął w jej rękawy swe masywne ramiona.

– Byłem podczas wojny. – Eberhard powachlował się melonikiem i sięgnął po zegarek. – Nie ma o czym mówić. Do widzenia ojcu.

Ruszył w stronę klapy w podłodze. Za sobą słyszał mruczenie starego: – Nie chlałby tyle. Tylko rumianek i ciepłe mleko. Rumianek i ciepłe mleko.

W królewieckim szpitalu Miłosierdzia Bożego połamany, jednoroczny podchorąży Mock dostawał rumianek przed snem. Piękna rudowłosa pielęgniarka patrzyła z podziwem na stojące obok jego łóżka wypastowane buty z ostrogami. Tytułowała go „panem oficerem”, nie zdając sobie sprawy, że każdy zwiadowca z pułku artyleryjskiego nosił ostrogi, ponieważ jeździł konno. Nazywając go w ten sposób, wlewała w jego usta łyżeczki naparu. Dwukrotnie ranny podchorąży Mock nie miał sił zaprzeczyć, że nie jest oficerem, wstydził się wyznać, że nie zdał egzaminu i nie odbył stosownych ćwiczeń, a na wojnie znalazł się ze zwykłego poboru. Wstydził się też zapytać, jak ma na imię jego anielica. Nie miał siły przekręcić głowy, by odprowadzić ją wzrokiem. Chcąc poszerzyć swój kąt widzenia, zakreślał oczami gorejące koła. Obejmowały one – niestety – jedynie neogotyckie sklepienie królewieckiego szpitala. Nie docierały ani do leżących obok żołnierzy, ani do Corneliusa Rühtgarda, szpakowatego, szczupłego sanitariusza, któremu podchorąży Mock zawdzięczał życie. W zasięgu wzroku rannego Mocka rudowłosa pielęgniarka nie znalazła się nigdy więcej. Znacznie później, kiedy już się zrosły jego połamane kończyny, kiedy mógł się poruszać o kulach, kiedy w końcu się dowiedział, że jego rany wskazywały wyraźnie, że musiał upaść z dużej wysokości i że sanitariusz Rühtgard, który onegdaj był lekarzem w Kamerunie, idąc do pracy, znalazł go, porzuconego na Wale Litewskim, szybko przetransportował do szpitala i opatrzył klatkę piersiową oraz płuca zranione odłamkami żeber, kiedy podchorąży Mock już o tym wszystkim się dowiedział, ruszył na poszukiwanie rudowłosej pielęgniarki. Kuśtykając, stukał kulami po płytkach piaskowca i wszędzie spotykał się z brakiem zrozumienia. Pielęgniarki niecierpliwiły się, kiedy połamany rekonwalescent sporządzał kolejny rysopis ich rzekomej rudowłosej koleżanki, zaglądał im po raz setny w oczy i starał się uchwycić zapach ich ciał. Woźni i salowi kręcili głowami, niektórzy pukali się w czoło, kiedy mówił o parujących filiżankach rumianku, aż w końcu były doktor Rühtgard zdegradowany do stopnia sanitariusza uświadomił pacjentowi, że rudowłosa pielęgniarka może być wytworem jego fantazji. Zwłaszcza że halucynacje nie są obce ludziom będącym w takim właśnie stanie, w jakim do szpitala Miłosierdzia Bożego w Królewcu trafił podchorąży Mock. Był bowiem zupełnie nieprzytomny. Nie od upadku z dużej wysokości. Od alkoholu.

Eberhard Mock schodził do byłego sklepu rzeźniczego swojego stryja Eduarda.

– Rumianek i ciepło mleko. Chleje, no to ma za swoje – dochodził z góry głos ojca, który znał remedium na wszelkie synowskie dolegliwości.

Eberhard usłyszał mocne stukanie o parapet okna w izbie na górze. To pewnie ten kretyn Dosche ze swoim parszywym psem – pomyślał – ten kundel znowu nasra na wypucowane schody, a Dosche i mój ojciec będą grali cały dzień w szachy.

Jajecznica ze szczypiorkiem dławiła go jak włos przylepiony do gardła. „Rumianek i ciepłe mleko. Chleje i chleje”. Mock odwrócił się na schodach i ruszył w górę. Jego głowa wychyliła się nad poziom podłogi. Parapet zabrzęczał gwałtownie. Ojciec stał przy oknie i skakał na jednej nodze, na drugiej wisiała pocerowana skarpetka.

– Czy ojciec nie rozumie – wrzasnął Eberhard – że rumianek i mleko gówno mi pomogą?! Ja nie mam kłopotów z zasypianiem, tylko ze snami!

Willibald patrzył na syna, niczego nie rozumiejąc. Tułów znalazł się nad powierzchnią podłogi. Zaciśnięte pięści. Kac szumiący w głowie jak morze. Rumianek i ciepłe mleko. Ojciec zbladł. Nie wypowiedział ani słowa.

– I niech ojciec powie temu zasranemu szachiście Doschemu, żeby nie przychodził tu ze swoim kundlem i nie walił tak mocno w parapet, bo pożałuje. – Nogi Eberharda znalazły się w izbie.

Nie patrząc na ojca, podszedł do miednicy, ukląkł przed nią, zdjął melonik i wylał na swoje falujące włosy kilka chochli wody. Przez szum w uszach zatkanych spływającymi strużkami słyszał głos ojca:

– To nie Dosche wali drągiem w parapet, to ktoś do ciebie.

Eberhard pochylił się przy starym i wsunął mu skarpetkę na stopę.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina ósma rano

Kurt Smolorz pracował od niedawna jako podwładny Mocka w Oddziale Obyczajowym III b wrocławskiego Prezydium Policji. Trafił tam wprost z ulic Borku, które patrolował, nie wiadomo właściwie po co, ponieważ ta przepiękna dzielnica willowa przylegająca do Parku Południowego miała z przestępczością równie wiele wspólnego, co rewirowy Smolorz z poezją. Jednak pewnego ciepłego dnia 1918 roku rewirowy właśnie tam spotkał się z groźnymi przestępcami, których poszukiwała cała policyjna Europa. I był to dzień dla niego szczęśliwy. W tym dniu asystent kryminalny Eberhard Mock robił rutynową kontrolę w luksusowym domu publicznym przy Akazienallee. Miał on zwyczaj łączyć przyjemne z pożytecznym. Po skontrolowaniu ksiąg przychodów i książeczek zdrowotnych oraz po przepytaniu burdelmamy o bardziej ekscentrycznych klientów zaczął rozglądać się za swoją ulubioną damą, która – jak się okazało – była bardzo zajęta wraz z dwiema innymi pracownicami uprzyjemnianiem życia dwóm – tu burdelmama westchnęła – bardzo bogatym dżentelmenom.