Выбрать главу

– Słuchać mnie teraz uważnie. – Mock wstał od biurka i potarł ze złością źle ogolony policzek. – Tworzycie wraz ze mną grupę śledczą. Oprócz nas jest w niej Smolorz. Naszą bazą od jutra będzie wasz kantor, miejsce, gdzie trzymacie dziwkę Kitty i tego kelnera z „Króla Węgierskiego”. Tam się spotykamy na odprawie codziennie o dziewiątej rano. – Mock nagle wbił wzrok w Zupitzę. – Z czego się śmiejesz? Że będziesz się bawił w policjanta? Wyjaśnij mu to, Wirth!

Wirth wykonał kilka ruchów dłońmi, które spowodowały powagę na twarzy Zupitzy.

– Po skończeniu dzisiejszej odprawy – kontynuował Mock – szukamy Smolorza. Jak go znajdziemy, rozdzielamy się. Smolorz zabiera się do obowiązków, które mu wyznaczę. Potem ja idę pieszo i powoli, wy idziecie za mną i uważnie się rozglądacie, czy ktoś mnie nie śledzi. Jeśli tylko zobaczycie jakiegoś podejrzanego, łapiecie go za dupę. Zrozumiano? – Kiedy Wirth kiwnął głową, Mock zaczął wyrzucać z siebie szybkie polecenia. – Pójdę do pływającego burdelu Norberta Rissego. Znacie ten statek? – Otrzymawszy potwierdzenie od Wirtha, ciągnął: – Tam będę przesłuchiwał szefa. Potem wy i wasi ludzie macie go nie spuszczać z oczu. Macie go śledzić niezawodnie i dyskretnie ochraniać. Wystawiamy go na wabia. Ktoś będzie chciał go zabić. Macie złapać tego kogoś i zamknąć u siebie. A potem ja zechcę go poznać. Wszystko jasne?

Do pokoju wszedł Domagalla z syfonem i szklankami. Postawił wszystko na pustym biurku, usiadł za swoim i rozłożył przed sobą płachtę „Breslauer Zeitung”. Na głównej stronie krzyczał tytuł wstępniaka: Burdy i bijatyki na wrocławskim Rynku.

Nikomu się nie chciało pić.

– Co powiedziałeś przed chwilą swojemu kumplowi? – nagle zapytał Mock.

– Żeby nie suszył kłów bez potrzeby – odparł Wirth.

– To wszystko?

– Nie, jeszcze coś… – Wirth się zawahał.

– No mów! – Mock się niecierpliwił.

– Powiedziałem, że czasami policjant i bandyta to jedno.

– Święta prawda – rzucił Domagalla znad gazety.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, wpół do pierwszej po południu

Woźni Bender i Handke długo się zastanawiali, czy wpuścić kolejnego przybysza. Nie wzbudzała w nich wątpliwości jego osoba – dobrze go znali – lecz jego stan. Wachmistrz kryminalny Kurt Smolorz nie zionął alkoholem, lecz chwiał się na nogach i uśmiechał głupkowato. Woźni zatrzymali Smolorza w swoim kantorku, postawili przed nim dymiący kubek herbaty, stanęli koło bariery i zaczęli się naradzać cichymi głosami.

– Utrwalił kaca piwkiem – mruknął Handke do Bendera.

– Dlaczego jednak od niego nie śmierdzi wódą?

– Cholera wie – odparł Bender. – Może się czegoś nażarł. Słyszałem, że pietruszka zabija wszelki odór.

– Tak – ulżyło Handkemu. – Nażarł się pewnie pietruszki. Poza tym nie złamaliśmy nakazu zatrzymywania każdego pijanego policjanta. Ten wcale nie jest pijany, tylko jakiś taki…

– Masz rację – rozjaśniło się oblicze Bendera. – Skąd mamy wiedzieć, czy policjant jest pijany, czy jedynie w dobrym humorze? Tylko po chuchu. A jemu nie śmierdzi z mordy wódą…

– Najlepiej zadzwońmy po Mocka. – Handke się zasępił. – Nie po Ilssheimera. Ta zgaga nie znosi alkoholu. Ale Mock jest swój chłop. On zdecyduje, co zrobić ze swoim kolegą.

Jak postanowili, tak i zrobili. Po chwili Mock odrywał swojego podwładnego od kubka z herbatą i – dyskretnie go podtrzymując pod ramię – poprowadził w prawo, korytarzem do końca, gdzie mieściła się toaleta. W jednej kabinie ktoś był, o czym świadczył napis „zajęte” uruchamiany przez przekręcenie zamka od wewnątrz. Do drugiej weszli Mock i Smolorz. Stali w milczeniu i czekali, aż sąsiednia opustoszeje. Po chwili usłyszeli długo oczekiwany szczęk głowicy rezerwuaru i szum wypływającej z niego wody. Stuknęły drzwi kabiny, stuknęły drzwi do toalety, szczęknęły z wściekłości zęby Mocka.

– Gdzieś był, gnoju?! – warknął Mock. – Gdzieś się tak schlał?!

Smolorz usiadł na muszli i zapatrzył się w brunatną lamperię ściany. Milczał. Mock chwycił go za klapy marynarki, podniósł i przycisnął do ściany. Zobaczył roześmiane oczy z zaczerwienionymi białkami, wilgotne nozdrza i krzywe zęby. Po raz pierwszy zauważył, że Smolorz jest szpetny. Bardzo szpetny.

– Gdzieś był, skurwysynie?! – ryknął Mock. Uśmiech naciągnął różową skórę Smolorza, jasne piegi na policzkach przestały się wyróżniać, na wąsach bieliły się odrobiny pyłu, szyja wydzielała odległy zapach drogich damskich perfum. Smolorz był odrażający. Mock zamachnął się, lecz po sekundzie opuścił rękę. Wyszedł z kabiny i walnął jej drzwiami z taką siłą, że przeskoczyła tarcza zamka i nad klamką pojawił się napis „zajęte”. Smolorz usiłował otworzyć drzwi, ale serce zamka uległo silnemu odkształceniu i nie dawało się poruszyć. Rozległo się walenie w drzwi. Mock podszedł do zatrzaśniętej kabiny. Jego wypucowane buty głośno zastukały. Spod drzwi kabiny wysunęła się dłoń Smolorza. Na posadzce pojawiła się wizytówka.

– Tam byłem – rozległ się głos uwięzionego, a potem położył drugą wizytówkę. – A tu mieszkali zabici marynarze.

Mock podniósł obie. I na jednej, i na drugiej oprócz wydruku były odręczne notki. Na pierwszej ozdobionej herbem widniał napis: „Baronowa Mathilde von Bockenheim und Bielau, Wagnerstrasse 13”, na odwrocie zaś wypisano polecenie okrągłym kobiecym pismem: „Proszę odwiedzić mnie dzisiaj w moim buduarze, w przeciwnym wypadku doręczyciel tego listu straci u mnie zatrudnienie”. Na odwrocie drugiej wizytówki z nadrukiem: „Dr Norbert Risse, organizowanie rozrywek i zabaw tanecznych, statek «Wölsung»„, Mock rozpoznał nierówne pismo Smolorza: „Czterej marynarze, Gartenstrasse 46”. Wyszedł z toalety i zapalił papierosa. Ruszył żwawo, czując, że jego płuca i głowa dobrze reagują na dziesiąty już dzisiaj przypływ nikotyny. Przechodząc koło stróżówki, powiedział do woźnych:

– Smolorz posiedzi trochę w kiblu. Nie najlepiej się czuje.

– Taka praca… – mruknął woźny Bender.

Wrocław, piątek 5 września 1919 roku, trzy kwadranse na pierwszą po południu

Mock wszedł do swojego pokoju, wymachując wizytówką Norberta Rissego. Wirth i Zupitza wciąż siedzieli na ciężkich krzesłach. Zupitza dzierżył syfon i strzykał wodą sodową do wysokich szklanek. Jedną z nich podał Wirthowi, drugą – wchodzącemu właśnie Mockowi. Ten wychylił zawartość szklanki prawie jednym łykiem i rzucił wizytówkę Rissego na stół.

– Jedziemy tam – wskazał krótkim palcem adres nabazgrany przez Smolorza. – Zrobicie to, co wam powiedziałem, z jednym wyjątkiem: nie będziecie śledzić Rissego, tylko tego, kogo przesłucham pod tym adresem, rozumiecie? Na przykład dozorcę albo jednego z sąsiadów.

Za drzwiami prowadzącymi do gabinetu Ilssheimera słychać było gniewne łajania. Mock podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać.

– Co to za porządki, do cholery! – głos Ilssheimera był gruby i nabrzmiały od wściekłości. – Pan jest policyjnym gryzipiórkiem, Domagalla, i pan powinien pilnować porządku w naszym archiwum!

– Panie radco, ta dziwka mogła zrobić ten tatuaż niedawno – Mock wyczuł w głosie Domagalli silną determinację. – W naszym katalogu mamy układ alfabetyczny, według nazwisk, nie według znaków szczególnych.

– Wy nie macie pojęcia o naszym katalogu! – wrzasnął Ilssheimer. – Sam sporządzałem różne podkatalogi, między innymi katalog identyfikacyjnych znaków szczególnych. Prosił mnie o to Mühlhaus! Aby w razie problemów z identyfikacją ciała jakiejś prostytutki można było się odwołać do tego katalogu! A teraz, kiedy jakaś dziwka popełnia samobójstwo, Mühlhaus zwraca się do mnie i mówi: „Niech pan zajrzy do swojego świetnego archiwum i znajdzie mi dziwkę ze słoneczkiem wytatuowanym na tyłku”. I co? A ja mu mówię: „Niestety, panie radco, nie mam takiej, w moim archiwum panuje bałagan”.

Domagalla powiedział coś tak cicho, że Mock tego nie dosłyszał.

– Do jasnej cholery! – krzyknął Ilssheimer. – Nie mówcie mi tylko, że ta dziwka przyjechała tu na gościnne występy podczas wojny i dlatego jej nie ma w naszym archiwum! Podczas wojny ja tu pracowałem i porządnie prowadziłem rejestr!