Mock spojrzał na swojego kolegę Herberta Domagallę, który dzwonił wałkiem maszyny do pisania Torpedo i zamieniał zeznania siedzącej naprzeciw prostytutki na rytmiczne skandowanie dobrze naoliwionej maszynerii. Mock chwycił w dłonie ołówek i złamał go z trzaskiem. Jakaś mała drzazga trafiła prostytutkę w policzek. Spojrzała na Mocka ze złością. On również patrzył na nią, lecz jej nie widział. Widział natomiast siebie z dnia wczorajszego: pełnego energii policjanta, który – szantażując swojego szefa – uzyskuje carte blanche na wszelkie działania, a potem z głową nabitą pomysłami rusza tropem mordercy ze swoimi nieodłącznymi pomocnikami z przestępczego świata. Tenże policjant zamienia się pod wpływem śmierci pokrytej liszajami prostytutki w zmarnowaną, jęczącą duszyczkę, która rezygnuje z wszelkich działań i drży w nocy ze strachu przed wyimaginowanymi duchami. Ta płaczliwa i potulna animula melodramatyzuje następnego dnia swe przeżycia w obecności druha z frontowych okopów.
Mock oparł brodę na jednej pięści, drugą zaś uderzył w blat biurka. Podskoczyły kałamarz i kościana obsadka ze śladami zębów, zakołysała się stara piasecznica z herbem Wrocławia, zaszeleściła zwinięta w rulon gazeta krzycząca wielkim tytułem Powroty naszych jeńców. Prostytutka znów spojrzała na Mocka.
– Gdybyś mogła mnie wczoraj widzieć – powiedział do niej i zawiesił głos.
– Słucham? – zapytali jednocześnie Domagalla i jego przesłuchiwana.
Mock nie odpowiedział nic i dokończył w myślach:…tobyś ujrzała kretyna, który miota się w sprzecznych decyzjach. Raz pozostawia Alfreda Sorga na pastwę mordercy, a potem go zamyka w „przechowalni” u Wirtha. Raz chce atakować zbrodniarza, a potem omal nie zalewa się łzami ze strachu, że jak kogoś przesłucha, to ten ktoś zginie. Zdobyłem adres „czterech marynarzy”. Dlaczego tam nie pojechałem? Bo boję się, że kogoś zabiję. Jestem jak Meduza. Zabijam swoim spojrzeniem. Wiercę wzrokiem dziurę w brzuchu i przebijam płuca. To jak mam, kurwa, prowadzić to śledztwo?! Mam na ludzi nie patrzeć? Mam ich nie przesłuchiwać? Mam działać listownie? Po tym pytaniu nadeszła odpowiedź.
– Prowadź je telefonicznie – odpowiedział sam sobie, nie wzbudzając już zdziwienia ani Domagalli, ani jego rozmówczyni.
Mock wykręcił numer sąsiada Smolorza, adwokata pana Maxa Grötzschla, i poprosił go o powiadomienie o telefonie wachmistrza kryminalnego, po czym po dziesięciu minutach uprzejmy, wycyzelowany na rozprawach sądowych glos poinformował go, że zapłakana pani Ursula Smolorz nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie wczoraj wyszedł w silnym upojeniu alkoholowym jej małżonek. Mock podziękował panu Grötzschlowi i odwiesił z wściekłością słuchawkę, omal nie przewracając całego aparatu. W odróżnieniu od żony Smolorza doskonale wiedział, że jej mąż od dwóch dni obraca się w arystokratycznych sferach Wrocławia.
Kolejna myśl uciszyła na chwilę w głowie Mocka zrzędzenie małej kataryniarki. Smolorz nie jest jedynym członkiem jego nieformalnej grupy śledczej. Są jeszcze inni, którym może bezgranicznie ufać. Wykręcił numer firmy spedycyjnej Bimkraut & Eberstein. Po dwóch sygnałach usłyszał w słuchawce głos, który nie należał ani do Bimkrauta, ani do Ebersteina – nie mógł należeć do żadnego z nich, bo obaj już dawno nie żyli, a ich nazwiska, bezbłędnie wynotowane z nagrobków starego cmentarza św. Bernardyna, posłużyły za szyld przy rejestrowaniu przedsiębiorstwa, którego faktycznym szefem był ktoś zupełnie inny i którego działalność nie miała wiele wspólnego ze spedycją towarów.
– Posłuchaj, Wirth – powiedział Mock, odprowadzając wzrokiem wychodzącą prostytutkę, która z uroczym uśmiechem szepnęła coś na ucho Domagalli. – Co? Co ty mówisz? Nie bądź wulgarny… Mówi się: „Sorg i Kohlisch nastają na pannę Kathe”!… Tak, odizoluj ją od nich! A teraz przestań mi zawracać głowę bzdurami i słuchaj! Ruszamy do akcji… – Mock spojrzał na Domagallę wychodzącego ze swoją podopieczną i zaczął szybko wydawać rozkazy. W jego głowie kataryniarka Elfriede odśpiewała ostatnią zwrotkę.
Kiedy przestanie ma katarynka
Smutną historię żałośnie grać.
Jak długo jeszcze, o komisarzu,
Będzie w udręce twe miasto trwać?
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, godzina druga po południu
Erich Frenzel, dozorca kwartału domów, zamkniętego pomiędzy Gartenstrasse, Agnesstrasse, Tauentzienstrasse i Schweidnitzerstrasse, siedział na administrowanym przez siebie podwórku i wysilał cały swój nieskomplikowany mózg nad równie nieskomplikowanym problemem: czy sobotni wieczór spędzić właśnie tutaj, w gospodzie Bartscha przy kuflu i misce kaszanki z grochem i boczkiem, czy też na tyłach kawiarni Orlicha przy wódce orzechowej i kapuście ze skwarkami. Pierwsza ewentualność wydawała mu się kusząca ze względu na obecność u Bartscha nowego akordeonisty, który – podobnie jak Frenzel – pochodził ze Szwabii i grał piękne ojczyste melodie, za drugą natomiast możliwością przemawiało zamiłowanie Frenzla do hazardu. Oto bowiem w zakamuflowanym pomieszczeniu, na tyłach kawiarni Orlicha przy Gartenstrasse 51, zbierali się siłacze, którzy krzyżowali na stołach swe mocarne ramiona, napinali mięśnie i zupełnie nie zwracali uwagi na kibicujących im nad głowami hazardzistów w rodzaju Frenzla. Przypomniawszy sobie o przyjeździe do Wrocławia siłacza z Polski i o swojej zeszłotygodniowej sromotnej przegranej, powoli się przychylał ku temu drugiemu rozwiązaniu.