Выбрать главу

– Tak jest – odparł służbiście feldfebel.

– Stój w tym świetle, żebym mógł cię dobrze widzieć. – Policjant usiadł na stołku, sapnął, rozpiął marynarkę, zdjął melonik i założył go sobie na kolano. Jego klatka piersiowa tworzyła z brzuchem jednolitą masywną bryłę. Na twarzy widać było zapowiedzi otyłości.

– Nazwisko?

– Erich Frenzel.

– Zawód?

– Dozorca.

– Miejsce pracy?

– Nadzoruję podwórko przy Gartenstrasse, za sklepem meblowym Hirscha.

– Znasz ich? – elegant podsunął Frenzlowi pod nos zdjęcie.

– Tak, tak – powtarzał Frenzel, wpatrując się w stężone rysy „czterech marynarzy”. – O cholera, to dlatego ich nie ma od tygodnia… Wiedziałem, że tak skończą…

– Kim byli ci ludzie? Nazwiska?

– Nie znam ich prawdziwych nazwisk. Mieszkali w oficynie przy Gartenstrasse. Dokładnie Gartenstrasse czterdzieści sześć, mieszkania dwadzieścia. Na samej górze. Najtańsze mieszkanie…

– Jak to nie znasz ich nazwisk? Musieli się jakoś zameldować. U kogo się meldują? U właściciela kamienicy? Kto jest tym właścicielem? – Frenzla zalewał deszcz pytań.

– Właścicielem jest pan Rosenthal, Karlsstrasse dwadzieścia osiem. W tej kamienicy jestem jego prawą ręką. Mieszkanie stało puste. Pana Rosenthala to martwiło. W czerwcu przyszło tych czterech. Banda łazików – jak inni zwolnieni z wojska po wojnie. Byli lekko podpici, z wyglądu – bez grosza przy duszy. Powiedziałem, że nie ma wolnych kwater. Grzecznie prosili. Jeden z nich pokazał pieniądze i powiedział: „Ojczulku, to jest dobry punkt. Będziemy tu prowadzić swoje interesy i płacić ci regularnie”. Jakoś tak zagadał. Ustąpiłem. Od pana Rosenthala dostawałem prowizję za każdego nowego lokatora.

– Nie zażądałeś ich nazwisk?

– Zażądałem. I odpowiedzieli: Johann Schmidt, Friedrich Schmidt, Alois Schmidt i Helmut Schmidt. Tak zapisałem. Powiedzieli, że są braćmi. Nie byli jakoś do siebie podobni. Ja znam życie, panie komisarzu. Mało to teraz takich po wojnie? Kradną, łazikują, nie mają nic do roboty… Wolą ukrywać swoje prawdziwe nazwiska…

– I zaryzykowałeś dla kilku marnych groszy, meldując nie wiadomo kogo, może jakichś bandytów?

– Gdybym miał taki garnitur jak pan, nie meldowałbym nikogo… – powiedział cicho Frenzel i przeraził się swojej zuchwałości.

– I płacili regularnie? – Ta uwaga nie zrobiła najmniejszego wrażenia na twarzy przesłuchującego.

– Tak. Bardzo regularnie. Ten, który mówił do mnie „ojczulku”, przychodził zawsze pod koniec miesiąca z komornym. Oddawałem panu Rosenthalowi, a on był zadowolony.

– Co to za interes prowadzili?

– Przychodziły do nich damy.

– Jakie damy i po co?

– Bogate, co widać było po sukniach. Miały woalki. A po co? Jak pan komisarz sądzi – po co?

Policjant zapalił papierosa i spojrzał przeciągle na Frenzla.

– Pamiętasz, co mówiłem na początku naszej rozmowy? Jakie przedstawiłem zasady naszej rozmowy?

Frenzel ciężko oddychał kurzem wirującym w świetle padającym od okna. Wytężał swój umysł i nie miał pojęcia, jak ma odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział tylko jedno, że za dwie godziny przy stole u Orlicha usiądzie siłacz z Polski.

– Ja tu zadaję pytania, Frenzel, nie ty. Rozumiesz?

– Przepraszam – przypomniał sobie Frenzel. – Nie pamiętam, o co pan pytał.

– O to, po co przychodziły do nich damy. Odpowiadaj krótko i nie dobieraj specjalnie słów.

– Przychodziły – bezzębny uśmiech rozjaśnił twarz Frenzla – na ruchanko.

– Skąd o tym wiesz? – na twarzy przesłuchującego nie było widać śladu rozbawienia.

– Podsłuchiwałem pod drzwiami.

– Ile w tym mieszkaniu jest pokoi?

– Jeden pokój i kuchnia.

– Dama przebywała z jednym chłopakiem w pokoju, a pozostali siedzieli w kuchni?

– Ja tam nie wiem, nie byłem w środku. Damy przychodziły pojedynczo, czasami we dwie. Czasem któryś ze Schmidtów wychodził podczas tych wizyt. Czasami wszyscy byli w mieszkaniu. Różnie…

– Nie przeszkadzało to sąsiadom?

– Były tylko dwie skargi na piski i okrzyki dam… Bo i też, po prawdzie, tych dam nie było tak wiele. Zaledwie kilka…

– Czy widziałeś ich kiedyś w jakimś przebraniu?

– W przebraniu? – Frenzel nie zrozumiał. – Że niby jak?

– Byłeś kiedyś w teatrze, Frenzel?

– Kilka razy.

– Czy Schmidtowie byli przebrani jak aktorzy w teatrze, na przykład za Zorro, za rycerzy i tak dalej?

– Tak, czasami tak, kiedy przyjeżdżał po nich ten gruby.

– Jaki gruby?

– Nie wiem. Gruby, wyperfumowany. Przyjeżdżał automobilem, na którym był napis „Rozrywki” czy coś takiego… Nie jestem pewien, bo z daleka źle widzę.

– Jak często zjawiał się ten gruby?

– Kilka razy.

– Gruby wchodził do nich na górę?

– Tak, po czym wszyscy wsiadali do jego auta i gdzieś jechali. Musiał im dobrze płacić, bo potem podwójnie pili i bawili się niedaleko stąd, u Orlicha.

– Czy Schmidtów odwiedzali jeszcze jacyś inni mężczyźni?

– Jeszcze jeden. Ale ten przychodził nie sam. Były z nim dwie kobiety. Jedna na wózku inwalidzkim. Sam targał wózek z kaleką na górę.

– Rozpoznałbyś tego mężczyznę?

– I faceta, i kobietę bym rozpoznał. Nie zakrywali twarzy.

– A ta na wózku?

– Kaleka miała woalkę.

– Jak wyglądał ten człowiek i ta druga, niekaleka?

– A bo ja wiem… On wysoki, ona ruda. Ładna kobita.

– W jakim wieku?

– On – około pięćdziesiątki, ona – około dwudziestki.

– Nie zdziwiło cię zniknięcie tych czterech? Czemu nie zgłosiłeś tego na policję?

– Dziwić, to i dziwiło, bo czasem pili dwa dni u Orlicha i wracali do domu, a tutaj aż tydzień… A względem policji… Przepraszam, ale ja nie lubię policjantów… Ale i tak zgłosiłbym to dzisiaj…

– Dlaczego dzisiaj?

– W soboty zawsze byli, bo w soboty przychodził ten facet z dziewczyną i kaleką.

– Chcesz powiedzieć, że przychodzili regularnie, w każdą sobotę?

– Tak, w każdą sobotę. O tej samej godzinie. Ale nie razem. Najpierw facet z kaleką, a kilka minut za nimi ruda.

– O której przychodzili?

– Tak za pół godziny będą. – Frenzel wyjął z kieszeni zegarek. – Zawsze o szóstej.

– Byli w zeszłą sobotę?

– Tak. Ale bez rudej.

– Wtedy widziałeś Schmidtów po raz ostami?

– Nie, widziałem ich dzień wcześniej. Przyjechał po nich gruby. Powozem. Pojechali gdzieś.

– Skąd wiesz, że byli w domu w sobotę, skoro widziałeś ich ostatni raz w piątek?

– W sobotę nie widziałem chłopaków, ale ich słyszałem w mieszkaniu.

– Podsłuchiwałeś?

– Tak.

– I co słyszałeś?

– Ich głosy i jęki kaleki.

– Słyszałeś też mężczyznę towarzyszącego kalece?

– Faceta nie.

– Jesteś wolny – policjant wyjął zegarek, a potem wskazał Frenzlowi drzwi. – Masz tu na dryndę – rzucił mu dwa banknoty dziesięciomarkowe. – Możesz iść do domu. Ale pamiętaj, że ten duży – i wskazał na człowieka-szafę – przez kilka dni będzie cię miał dyskretnie na oku. Poczekaj, jeszcze jedno… Powiedz mi, dlaczego nie lubisz policjantów?

– Bo są zbyt podejrzliwi, nawet kiedy człowiek przychodzi do nich z nieprzymuszonej woli i chce coś zgłosić. – Znów wystraszył się swojej zuchwałości. – Ale to nie dotyczy panów… Naprawdę… Pan zresztą nie wygląda na policjanta…

– A na kogo?

– Na pastora – odpowiedział Frenzel, dodając w myślach, „który idzie na kurwy”.

Wyszedł na kręcone schody, a potem pędził w dół na złamanie karku. Kiedy znalazł się na ziemi, przed budynkiem, poczuł, że całe jego zmęczenie znika. Pobiegł na najbliższe skrzyżowanie i zagwizdał na dwóch palcach na przejeżdżające dorożki, nie wykazując najmniejszego zainteresowania wielkim wielopiętrowym budynkiem, w którym przed chwilą przebywał. Frenzel myślał tylko o tym, by jak najszybciej dotrzeć do domu, wziąć pieniądze i udać się na walkę siłaczy zmagających się na tyłach kawiarni Orlicha nad oblanym piwem blatem.