Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, trzy kwadranse na szóstą wieczorem
Schody trzeszczały pod ciężkimi krokami trzech mężczyzn. Mock, Wirth i Zupitza wspięli się w końcu na czwarte piętro kamienicy przy Gartenstrasse 46. Sapiąc, stali przed drzwiami mieszkania numer 20 i pociągali z obrzydzeniem nosami. Cuchnąca woń dochodziła z ubikacji na półpiętrze.
– Pewnie zatkany kibel – mruknął Wirth i ręką obleczoną w rękawiczkę otworzył wytrychem drzwi do mieszkania.
Mock kopnął swym lakierkiem uchylone skrzydło drzwi – bardzo lekko, tak aby nie porysować buta. Z mieszkania buchnął zaduch. Zmarszczył nos, czując znienawidzoną przez siebie woń przypominającą mu smród szatni gimnastycznej w gimnazjum. Wyjął mauzera i kiwnięciem głowy polecił to samo uczynić Zupitzy. Wszedł do ciemnego przedpokoju. Wymacał wyłącznik elektryczności i przekręcił go, zalewając przedpokój brudnożółtym blaskiem. Uskoczył gwałtownie w bok, unikając ewentualnego ataku. Nikt nie zaatakował. Pomalowane na brązowy kolor deski podłogi w przedpokoju zatrzeszczały pod ich butami. Zupitza otworzył gwałtownie wielką szafę. Nic w niej nie było poza paltami i garniturami. Mdłe światło z żarówki owiniętej gazetą nie pozwalało bliżej przyjrzeć się garderobie w szafie. Mock wskazał Wirthowi i Zupitzy pokój, sam zaś rozświetlił kuchnię. Oświetlenie okazało się równie nędzne jak w przedpokoju. Można było jednak dostrzec bałagan, jaki zwykle panuje w mieszkaniach pozbawionych kobiecej ręki. Sterty talerzy pokrytych zastygłymi jęzorami sosu, filiżanki z czarnym kopciem kawy, zesztywniały miąższ bułek i nadszczerbione szklanki z zaciekami smolistego płynu. Wszystko to leżało w głębokim półokrągłym zlewie, na stole, na taboretach, nawet na podłodze. Mock wcale się nie zdziwił, widząc kilka połyskujących ścierwic, które na jego widok zerwały się do lotu, a potem przysiadły na obłażącej lamperii i na makatce z napisem Morgenstunde hat Gold im Munde. Mimo otwartego okienka w kuchni panował smród mokrych szmat.
– Nikogo! – usłyszał z pokoju głos Wirtha. Porzucił z ulgą kuchnię i wszedł do pomieszczenia, które – jak sądził – będzie znacznie czystsze, jak przystało na miejsce pracy, w którym higiena jest dość ważnym elementem. Nie pomylił się. Pokój wyglądał tak, jak powinno wyglądać każde pomieszczenie, którego okno wychodzi na ruchliwą ulicę i którego od tygodnia nikt nie sprzątał. Dwa wielkie żelazne łóżka przykryte były porządnie kapami wyhaftowanymi w czerwone róże. Między nimi stał stolik nocny z lampą o powykręcanym misternie abażurze. Żadnych obrazów na ścianach. Bezduszny pokój, jak w nędznym hotelu, gdzie można tylko leżeć na łóżku, wpatrywać się w lampę i odpędzać od siebie samobójcze myśli. Mock usiadł na jednym z łóżek i spojrzał na swych ludzi.
– Zupitza, idź do stróża i miej go na oku przez resztę wieczoru i przez cały jutrzejszy dzień. – Poczekał, aż Wirth przedstawi ruchami i falowaniem dłoni jego polecenie, a potem zwrócił się do tłumacza. – Ty, Wirth, pójdziesz do Smolorza, na Opitzstrasse trzydzieści siedem i ściągniesz go tutaj. Jeśli nie będzie go w domu, udasz się do willi baronostwa von Bockenheim und Bielau, Wagnerstrasse trzynaście i oddasz kamerdynerowi list do Smolorza.
Mock wyjął notes, wyrwał kartkę i napisał równym pochyłym pismem, którego litery były znacznie mniejszych rozmiarów niż klasyczna kaligrafia Sutterlinowska: „Kurt, masz być jak najszybciej na Gartenstrasse 46, mieszkania 20”.
– A ja – powiedział wolno Mock, odpowiadając na nieme pytanie Wirtha – poczekam na rudą dziewczynę.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, kwadrans na siódmą wieczorem
Mock dawno już zwrócił uwagę na to, że po opuszczeniu królewieckiego szpitala silnie reaguje na rudowłose kobiety. Nie chcąc uwierzyć, że opiekująca się nim rudowłosa pielęgniarka była tylko wytworem jego imaginacji, fantomem, który powołała do życia jego pobudzona morfiną wyobraźnia, przyglądał się uważnie każdej pyrrhokomes (jak je nazywał), którą spotkał. Idąc ulicami, często widział przed sobą rozpuszczone rude loki wystające spod kapelusza albo ogniste grube warkocze obijające się – pod wpływem szybkiego kroku – o ruchliwe łopatki. Gonił takie kobiety, wyprzedzał je i zaglądał im w twarz. Uchylał kapelusza i – szepcząc: „przepraszam, z kimś panią pomyliłem” – odchodził odprowadzany spojrzeniami pełnymi strachu, pogardy lub rozczarowania – w zależności od tego, czy dama była niedoświadczoną dziewicą, zakochaną mężatką czy też rozwiązłą służącą. Samego Mocka najczęściej w takich wypadkach nachodziło srogie rozczarowanie, by nie rzec – frustracja. Oto bowiem rudowłose kobiety odsłaniały przed Mockiem swoje oblicza i żadne z nich nie było podobne do twarzy pielęgniarki z jego snów.
Teraz nie czuł frustracji, choć nie był wcale pewien, czy tkwiąca w progu dziewczyna była tą, o której opowiadał Rühtgardowi w mroźne noce w Kurlandii. Z mieszkania „czterech marynarzy” padało tak niewiele światła, że każda kobieta stojąca na progu wyglądałaby jak senna zjawa.
– Przepraszam za spóźnienie, ale… – tu dziewczyna zawiesiła głos, widząc postać nieznanego sobie mężczyzny.
– Proszę. – Mock odsunął się od drzwi, od których przed chwilą dobiegło delikatne pukanie.
Dziewczyna weszła niezdecydowanie. Rozejrzała się z niepokojem po pustym mieszkaniu, na widok brudnej kuchni zmarszczyła ze wstrętem nieco zadarty upudrowany nosek. Mock zamknął nogą drzwi, ujął ją pod rękę i wprowadził do pokoju. Zdjęła kapelusz z woalką, potem rzuciła letni płaszcz na jedno z łóżek. Miała na sobie czerwoną, sięgającą łydek suknię, która napinała się niepokojąco na jej wydatnych piersiach. Suknia była nieco staromodna, nie odsłaniała niczego i ku pewnej irytacji Mocka kończyła się pomarszczonym żabotem. Dziewczyna usiadła na łóżku koło porzuconego płaszcza i założyła nogę na nogę, odsłaniając wysokie sznurowane buciki.
– Co teraz będzie? – zapytała z udawanym przestrachem. – Co pan mi zrobi?
– Asystent kryminalny Eberhard Mock – odparł, mrużąc oczy. Nic więcej nie powiedział. Nie mógł.
Dziewczyna patrzyła na niego z uśmiechem. Mock się nie uśmiechał. Mock nie oddychał. Mocka paliła skóra. Mock się pocił. Mock wcale nie był pewien, czy siedząca przed nim dziewczyna jest podobna do pielęgniarki z jego snów. W tej chwili postać rudowłosego anioła z Królewca była zamazana, niewyraźna, nieprawdziwa. Realna była tylko ta dziewczyna, która uśmiechała się do niego – wdzięcznie, pogardliwie i zalotnie.
– No i co z tego, Herr Kriminalassistent? – Łokieć prawej ręki oparła we wnętrzu lewej dłoni i wyprostowała dwa palce – wskazujący i środkowy – prosząc tym niemym gestem o papierosa.
– Chcesz papierosa? – wychrypiał Mock, a kiedy w jej zielonych oczach ujrzał rozbawienie, zaczął przerzucać kieszenie marynarki w poszukiwaniu papierośnicy. Znalazł i otworzył przed samym jej nosem. Aż się wystraszył, gdy zauważył, że wieczko omal nie drasnęło delikatnych nozdrzy. Zza tasiemki wieczka wyłuskała zręcznie papierosa, a potem przyjęła od Mocka ogień, przytrzymując jego drżącą dłoń długimi szczupłymi palcami.
Mock również zapalił i przypomniał sobie rady starego komisarza Ottona Vyhlidala. Przydzielił go on do pracy w wydziale III b, w dwuosobowym decernacie, który później – po erupcji wojennej prostytucji – przybrał postać oficjalnej komisji obyczajowej. Vyhlidal, wiedząc, że młody policjant może być nieodporny na kobiece wdzięki, mawiał: „Wyobraź sobie, Mock, że ta kobieta była kiedyś dzieckiem, które tuliło do piersi pluszowego misia, wyobraź sobie, że skakała kiedyś na bujanym koniku. Potem wyobraź sobie, że to niegdysiejsze małe dziecko tuli do piersi zżartego przez syfilis kutasa i skacze po tłustych, mokrych i zawszonych włosach łonowych”.
Drastyczne słowa Vyhlidala były teraz ostrzeżeniem, kiedy patrzył na rudowłosą dziewczynę. Uruchomił wyobraźnię i zobaczył tylko pierwszy obraz: słodkie rudowłose dziecko przytulające swą główkę do pyska przymilnego boksera, nie mógł ujrzeć tego dziecka brudnego, zepsutego i niszczonego przez kiłę. Wyobraźnia odmówiła Mockowi posłuszeństwa. Spojrzał na dziewczynę i postanowił do niczego swej imaginacji nie zmuszać. Usiadł na drugim łóżku naprzeciwko swej rozmówczyni.