Wstał i okrył swoją marynarką szczupłe ciało dziewczyny. Nie mógł się pohamować, by nie przesunąć ręką po jej białej skórze upstrzonej tu i ówdzie wysepką piegów, nie mógł się powstrzymać, by nie wsunąć dłoni pod jej pachę i nie dotknąć uśpionych piersi, które jeszcze przed chwilą były pełne życia i natarczywie narzucały się ze swoimi potrzebami.
Stał w samych kalesonach i obserwował jej płytki sen. Nieoczekiwanie przypomniała mu się pewna scena z Lukrecjuszowego poematu O naturze rzeczy: człowiek oblewa się potem, łamie mu się głos i język, a uszy napełniają się szumem. W takim stanie był właśnie on sam. Zmartwiał. Jego profesor gimnazjalny Morawjetz nazywał tę scenę „patograficzną” i omawiał ją na nadobowiązkowym kółku klasycznym. Porównywał ją przy tym ze słynnymi wierszami Safony i Katullusa o tym, w jaki sposób na ciało ludzkie oddziałują gwałtowne uczucia. Mock zmartwiał nie na wspomnienie profesora Morawjetza, lecz na myśl o słowach, którymi jego nauczyciel charakteryzował tę scenę u Safony i Katullusa.
– Patografia miłości – wypowiedział głośno ten termin. – Przecież tu nie ma żadnej miłości. Nie kocham tej cwanej dziwki.
Podszedł do Eriki i zdarł z niej marynarkę. Obudziła się.
– Nie kocham tej cwanej dziwki – powiedział zdecydowanie.
Uśmiechnęła się do niego.
– Taka jesteś cwana? – Mock czuł płomień gniewu. – Czemu się śmiejesz, cwana dziwko? Chcesz mnie wkurzyć?
– Broń Boże! – Erika powiedziała to bardzo cicho.
Uciekła wzrokiem. Mock poczuł jej strach. Płomień gniewu na samego siebie rozszczepiał się i trzaskał w jego piersi. Boi się, cwana dziwka!, Mock zacisnął pięść. Wtedy rozległo się stukanie do drzwi. Wolno-wolno-wolno, przerwa, wolno-wolno-wolno-wolno-szybko-szybko. Mock, rozpoznając umówiony sygnał, rytm „Pieśni Ślązaka”, otworzył drzwi i wpuścił Smolorza, który nie cuchnął już alkoholem, lecz wydawał woń mydlaną. Był prawie zupełnie trzeźwy.
– Nażarliście się mydła? – Mock ubierał się bez najmniejszego skrępowania wobec Smolorza. Erika owinęła się sukienką.
– Woda z mydlinami – powiedział Smolorz. – Aby się wyrzygać. Aby wytrzeźwieć.
Mock włożył melonik i wyszedł z mieszkania. Na schodach przystanął. Kiedy doleciał go smród z zatkanej ubikacji, poczuł mdłości. Szybko zbiegł na dół. Stanął koło bramy i odetchnął kilka razy bardzo głęboko. Mdłości ustąpiły, ale usta napełniały się co chwila śliną. Znał to uczucie wstrętu do samego siebie. Usłyszał swój głos: „Chcesz mnie wkurzyć, cwana dziwko?”, i dosięgło go bojaźliwe spojrzenie Eriki, spojrzenie dziecka, które nie wie, za co zaraz zostanie uderzone. Rudowłosej dziewczynki, która lubi wtulać buzię w sierść radosnego boksera. Usłyszał jej odpowiedź: „Broń Boże!” Uderzył się dłonią w czoło i wbiegł jeszcze raz na górę. Na drzwiach wystukał takt z Pieśni Ślązaka. Otworzył mu Smolorz. Siedział w przedpokoju na krześle. Z kuchni buchał smród szmat i dochodziło brzęczenie ścierwic.
– Sprowadźcie tu stróża, Smolorz. – Mock zmarszczył nos i dał swojemu podwładnemu zwitek banknotów. – Zapłaćcie mu za posprzątanie kuchni. I niech przyniesie tej dziewczynie jakąś pościel. No idźcie, na co czekacie?
Smolorz wyszedł. Drzwi do pokoju były zamknięte. Mock otworzył je. Erika siedziała na łóżku otulona letnim płaszczykiem i drżała z zimna.
– Dlaczego powiedziałaś „Broń Boże”? – Podszedł do niej i oparł dłonie na jej kruchych ramionach.
– Nie chciałam pana wkurzyć.
– Nie teraz. Przedtem, kiedy cię zapytałem, czy twój klient zajmował się tobą albo dziewczyną na wózku, krzyknęłaś „Broń Boże”. Dlaczego?
– Gdyby się zajmował mną, to byłoby pół biedy. Ale dziewczyna na wózku mówiła do niego „tato”.
Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, wpół do jedenastej wieczorem
– Po co panu na noc mój pies? – listonosz Dosche spojrzał zdziwiony na Mocka. Siedzieli na ławce na podwórku domu przy Plesserstrasse i wpatrywali się w rozświetlone okno mieszkania Mocków. Widzieli wyraźnie dwie głowy pochylone nad stołem: postrzępioną siwą grzywę Willibalda Mocka i idealny przedziałek wypracowany przez lata przez Corneliusa Rühtgarda.
– Co oni robią? – zapytał Dosche, zapominając na chwilę o dziwnej prośbie Mocka.
– To, co pan robi codziennie z moim ojcem – odpowiedział Mock. – Grają w szachy. A wracając do mojej prośby…
– No właśnie. Po co panu mój pies?
– Widzi pan? – Mock wskazał na niebo. Wisiał na nim obrzęknięty księżyc, a jego mdłe światło ślizgało się po ciemnych oknach domu, po futrynie ustępu i kabłąku podwórkowej pompy. – Jest pełnia, prawda?
– Zgadza się. – Dosche postanowił ostatni raz tego dnia zapalić fajkę i wyjął z kieszeni kapciuch.
– Powiem coś teraz panu – Mock spojrzał wymownie na swojego rozmówcę. – Ale to musi pozostać w ścisłej konfidencji. Rozumie pan? To dotyczy śledztwa, które prowadzę…
– Ach, tego, o którym wszyscy trąbią?
– Ciii… – Mock położył palec na ustach i przeciągle syknął.
– Tak jest. – Dosche uderzył się w pierś, a jego usta opuścił kłąb dymu. – Przysięgam, że nikomu nic nie powiem!
– Pierwszego morderstwa dokonano miesiąc temu…
– Myślałem, że tydzień temu…
– Ciii… – Mock rozejrzał się dokoła i widząc zaaferowaną minę Doschego, kontynuował. – A zatem pierwszego morderstwa dokonano przy pełni księżyca, tak jak dzisiaj. Mam pewnego podejrzanego, który nie ma alibi. Jeśli zamordował, to musiał trupa trzymać w swoim mieszkaniu kilka dni. Proszę nie pytać dlaczego! Nie mogę panu powiedzieć, drogi panie Dosche. – Zapalił papierosa i wydmuchnął dym w stronę szachistów, którzy stukali, chowając figury do szachownicy. – Podejrzany ma psa. Twierdzi, że nie mógł trupa trzymać u siebie przez kilka dni, ponieważ wycie psa zaalarmowałoby sąsiadów. Wycie psa, rozumie pan, drogi panie Dosche? Pies wyje w obecności trupa, tak twierdzi podejrzany. Muszę to dzisiaj sprawdzić! Z pańskim psem!
– Ależ, panie Mock – Dosche zacharczał swą starą fajką – zabierze pan gdzieś mojego Rota? Do jakiegoś trupa? Gdzie?
– Ciii… Jak się eksperyment uda, wezmę tam i pana. Chce pan?
Fajka Doschego trysnęła iskrami. Podał Mockowi smycz.
– Dobra, dobra, niech pan go weźmie. Tylko ciii… Mock ujął smycz i wyciągnął spod ławki zaspanego Rota. Podał rękę Doschemu i udał się do domu.
Na ganku dawnego sklepu rzeźniczego stał Rühtgard i palił papierosa.
– To jest nasz czujnik stężenia duchowości? – wskazał rozżarzonym słupkiem na psa, który przyglądał mu się nieufnie.
– Kto wygrał? – Mock skrzywił się, słysząc żart Rühtgarda.
– Cztery partie, trzy do jednego.
– Dla ciebie?
– Nie, dla Mocka seniora. Twój ojciec gra bardzo dobrze.
Mock poczuł przypływ dumy.
– Idziemy spać? – zapytał.
– Idziemy. Twój ojciec chyba już pościelił – Rühtgard rozglądał się dokoła niepewnie. – Gdzie mogę wyrzucić papierosa? Nie chcę ci śmiecić pod domem…
– Tutaj – Mock otworzył drzwi. – W dawnym sklepie stryja Eduarda jest kratka odpływowa. Podejrzewałem nawet, że hałasy są wydawane przez szczury, które przechodzą tamtędy do sklepu.
Rühtgard wszedł za ladę, uniósł kratkę i wyrzucił niedopałek. Potem wspiął się na schody. Mock dokładnie zaryglował drzwi. Zaciemnił drewnianymi żaluzjami sklepowe witryny, uzupełnił naftę w lampie i powiesił ją pod sufitem. Pomieszczenie było dobrze oświetlone. Wszedł po schodach do pokoju, ciągnąc za sobą nieco opornego psa. Klapa leżała bezwładnie na podłodze. Nie zamykał jej. Odpiął smycz, przygasił knot lampy i dopiero teraz rozejrzał się w półmroku pokoju. Przykryty kocem Rühtgard leżał z zamkniętymi oczami na drewnianym łóżku ojca. Przez oparcie przewieszone były starannie złożone spodnie oraz marynarka, koszula i krawat. Ojciec spał w niszy odwrócony do ściany. Mock rozebrał się do kalesonów, swoje ubranie złożył na krześle, równie starannie jak jego przyjaciel, a buty postawił na baczność koło łóżka. Pod poduszkę włożył mauzera, a potem zległ obok ojca. Zamknął oczy. Sen nie nadchodził. Nadchodziła natomiast kilkakrotnie Erika Kiesewalter. Nachylała się nad Mockiem i – wbrew zasadom prostytutek – całowała go w usta. Tak samo czule jak dzisiejszego wieczoru.