Выбрать главу

Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, północ

Mocka obudził śmiech dochodzący z dołu. Był to śmiech złośliwy – tak jakby ktoś komuś zrobił głupi kawał. Mock wyjął mauzera i usiadł na łóżku. Ojciec spał. Z bezzębnych zapadłych ust dochodził astmatyczny świst. Rühtgard pochrapywał, pies trząsł się cały, podkulając ogon. Klapa była otwarta – tak jak ją zostawił przed snem. Potrząsnął głową. Nie mógł uwierzyć w ten śmiech. Podszedł z odbezpieczonym rewolwerem do klapy w podłodze i położył się koło niej. Pies zawył i uciekł pod stół, Mock dostrzegł cień przesuwający się pod sufitem starego sklepu, pies zapiszczał, coś przebiegło obok leżącego Mocka, coś większego od szczura, coś większego od psa – umknęło przed zamachem jego ręki pod łóżko. Chwycił lampę naftową i odchylił mokre od własnego potu prześcieradło zasłaniające widok na przestrzeń pomiędzy łóżkiem a podłogą. Siedziało tam dziecko. Uśmiechając się, rozchyliło chrapy nozdrzy. Z nosa dziecka wysunęła się zielono lśniąca ścierwica. Z dołu znów doszedł złośliwy śmiech. Mock wstał gwałtownie i ocierając pot z piersi i szyi, rzucił się ku otwartej klapie. Zawadził o krzesło obciążone ubraniem. Runęło, uderzając w miednicę. Słysząc metaliczny brzęk u góry, zjechał po schodach na pośladkach, rozrywając kalesony. Na dole nikogo nie było. Od strony kratki odpływowej usłyszał jakiś szmer. Wskoczył szybko za ladę i podniósł kratkę. Coś się w niej ruszało. Mock skierował tam lufę mauzera. Czekał. Z kratki wynurzyła się głowa Johanny. Łuski na jej szyi wydawały cichy grzechot. W jej oczach tkwiły dwie szpile. Strzelił. Mieszkanie zatrzęsło się od huku. Mock obudził się naprawdę.

Wrocław, niedziela 7 września 1919 roku, kwadrans na pierwszą w nocy

Mock stał obok łóżka Rühtgarda z rewolwerem w dłoni i patrzył wprost w jego oczy. Doktor zamrugał sennie powiekami.

– Słyszałeś to? – zapytał Mock.

– Niczego nie słyszałem – Rühtgard z trudem operował sztywnym od snu jeżykiem.

– To dlaczego nie śpisz?

– Bo się nachylasz nade mną i patrzysz mi w oczy. – Przetarł binokle i zacisnął je na nosie. – Zapewniam cię, że intensywne wpatrywanie się w śpiącego może go obudzić. Tak się niekiedy budzi pacjenta po seansie hipnotycznym.

– Naprawdę niczego nie słyszałeś? Przecież krzesło przewróciło się na miednicę i narobiło hałasu, przecież strzelałem Egzemie w głowę… – Mock pociągnął nosem. – Nie czujesz zapachu prochu?

– To był tylko sen, Ebbo. – Rühtgard usiadł na łóżku i spuścił na podłogę chude nogi wystające spod nocnej koszuli. Wyjął Mockowi z ręki pistolet i przyciągnął go do swojego dużego nosa. – Nie ma żadnej woni prochu. Powąchaj. Żadnego strzału nie było, bo obudziłby twojego ojca. Widzisz, jak smacznie śpi? Krzesło również stoi na swoim miejscu.

– Ale zobacz – w głosie Mocka zabrzmiała satysfakcja. – Pies się dziwnie zachowuje…

– Istotnie. – Doktor obserwował uważnie zwierzę, które z podkulonym ogonem siedziało pod stołem i cicho powarkiwało. – Ale któż może wiedzieć, co się śniło psu? One też miewają koszmary. Tak jak ty.

– No dobrze – Mock nie ustępował. – Ale zwróciłeś uwagę, że mój ojciec jest przygłuchy, tak? A ponadto nawet gdy był młodszy, miał twardy sen. Żaden strzał by go nie obudził! Wystrzeliłem zatem, a on i tak spał.

– Powąchaj swój pistolet – powtórzył Rühtgard znudzonym głosem. – A teraz zrobimy doświadczenie. – Wstał, podszedł do otwartej klapy i zatrzasnął ją z hukiem. Ojciec westchnął przez sen, a potem otworzył oczy.

– Co jest, do cholery! – jak na człowieka dopiero co obudzonego miał silny głos. – Co ty robisz, Eberhardzie? Tłuczesz się po nocy? Schlałeś się czy co? To menda jedna… – Łóżko zatrzeszczało, a potem ojciec wyraził swój pogardliwy stosunek do nocnych hałasów donośnym pierdnięciem. Mock poczuł mdłości na myśl, że będzie się musiał położyć obok niego.

– Przepraszam – Rühtgard nie mógł powstrzymać się od śmiechu. – Spotkała cię niezasłużona reprymenda. Ale sam widzisz, strzał by go obudził…

– Wychodzę stąd – Mock zaczął się ubierać.

– Posłuchaj, Ebbo. – Doktor sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął stamtąd papierośnicę i notes. – Nie ma duchów… – Mock zastygł w zasłuchaniu. – One istnieją tylko w twojej głowie… Po naszej dzisiejszej porannej rozmowie kazałem swojemu asystentowi w szpitalu zrobić kwerendę na temat tak zwanych zjawisk paranormalnych. I oto wynik jego poszukiwań. – Rühtgard zapalił papierosa i otworzył notes. – Nie chciałem ci o tym mówić wcześniej… Zachowałem to jako ważki argument na sam koniec…

– Mów zatem.

– Duchy istnieją w zaburzonej korze mózgowej, tak zwanej korze wzrokowej na prawej półkuli. Problemy z korą mózgową w tym miejscu mają wpływ na wzrok. Pojawiają się fantomy, widzenia… Za hałasy natomiast odpowiada kora słuchowa. Gdybym otworzył ci głowę i dotknął tej kory, usłyszałbyś głosy, być może muzykę… Pewien kompozytor przechylał głowę i zapisywał zasłyszaną muzykę. Jeśli do tego dojdą zaburzenia prawego płata czołowego, to mamy prawdziwe pandemonium. Ten płat jest bowiem odpowiedzialny za rozróżnianie tego, co obiektywne, od tego, co subiektywne. Kiedy zostaje uszkodzony, „ludzie – jak to ktoś powiedział – biorą swoje myśli za osoby i rzeczy”. Najprawdopodobniej masz lekko uszkodzony mózg, Ebbo. Ale da się go naprawić… Pomogę ci… Poproszę o pomoc najwybitniejszego specjalistę w tej dziedzinie, profesora Bumkego z uniwersytetu…

– Nie przekonują mnie twoje naukowe wyjaśnienia – powiedział Mock w zamyśleniu. – Bo jak twoja neurologia wyjaśni, że te lęki, te koszmary spotykają mnie tylko w tym domu, nigdzie indziej… Do cholery! – podniósł głos. – Muszę ten dom opuścić…

– No to zrób to! Przeprowadź się z ojcem do innego mieszkania. Do lepszego mieszkania z łazienką!

– Ojciec nie chce się na to zgodzić. On tylko tutaj chce żyć i tutaj chce umrzeć. Tak mi kiedyś powiedział…

– No to porzuć to mieszkanie na jakiś czas! – Rühtgard zdusił niedopałek w popielnicy, wstał od stołu, oparł dłonie na zbitych w mocną bryłę ramionach Mocka. – Posłuchaj mnie! Wyjedź stąd na dwa, trzy tygodnie. Weź urlop i wyjedź! Odpoczniesz od wszystkiego – od trupów i duchów… Nabierzesz sił, wyśpisz się… Wyjedź nad morze… Nic cię lepiej nie uspokoi niż przesypywanie się piasku i jednostajny szum. Chcesz, to pojadę z tobą. Pojedziemy do Królewca i będziemy codziennie jeść flądry. Poddam cię hipnozie. Mnie możesz zaufać. Dojdziemy do źródła wszystkich twoich problemów…

Mock, milcząc, zapinał guziki koszuli. Zakładając spinkę na mankiet, ukłuł się w palec. Syknął i spojrzał z niechęcią na Rühtgarda, jakby to on go skaleczył.

– Chodź, ubieramy się i jedziemy…

– Dokąd, do licha? – w głosie Rühtgarda brzmiała uraza.

– Proszę cię, ubieraj się i jedziemy… Do twojego szpitala…

– Po co?

Mock uśmiechnął się do swoich myśli.

– Po fartuch i czepek pielęgniarki…

– Słucham?! – doktor z trudem się opanował. Mock uśmiechnął się ponownie.

– Spotkałem ją w końcu…

Wrocław, niedziela 7 września 1919 roku, godzina druga w nocy

Mock stał przed drzwiami opatrzonymi numerem 20 i wystukiwał po raz drugi rytm „Pieśni Ślązaka”.

– Kto tam? – usłyszał głos rozespanego dziecka.

– Eberhard Mock.

Drzwi uchyliły się. Erika ubrana była w długą i zbyt obszerną nocną koszulę. Zostawiła otwarte drzwi i weszła z powrotem do pokoju. Mock zamknął je za sobą i pociągnął nosem. Nie czuł już żadnej niemiłej woni. Na kuchennym stole leżało prześcieradło, a na nim stały odwrócone talerze i szklanki w wilgotnych kołach, jakie na płótnie pozostawiły ich brzegi. Podłoga była jeszcze mokra. Wszedł do pokoju i położył na krześle duży, szeleszczący pakunek. Erika siedziała na łóżku i wpatrywała się w niego z lękiem. Mock nie był pewien ani swoich uczuć, ani swoich słów.