Выбрать главу

– Mój człowiek przyniósł ci pościel? – zapytał, by przerwać ciszę.

– Przyniósł.

– Kto umył naczynia?

– Kurt – lęk powoli znikał z oczu Eriki – zrobił to bardzo dokładnie. Nie lubi brudu…

– Mówicie sobie po imieniu? – zareagował nerwowo, nie mogąc sobie przypomnieć niczego, co by uzasadniało skłonność Smolorza do przesadnej czystości. – Jak dobrze się poznaliście?

– Nijak – na ustach Eriki pojawił się blady uśmiech. – Po prostu lubię brzmienie imienia „Kurt”. Czemu pan tak! się denerwuje? Jestem tylko dziwką. Jak pan to powiedział? „Cwaną dziwką”. Dlaczego miałabym nie poznać bardzo blisko słodkiego Kurtusia?

– Gdzie on jest? – Mock nie odpowiedział na pytanie.

– Może godzinę po pana wyjściu – Erika spoważniała – przyszedł tutaj duży facet. Bardzo duży. Nic nie mówił, tylko coś napisał na kartce. Kurt przeczytał to i wybiegł z tym dużym. Nie pozwolił mi nikomu otwierać.

Zapadło milczenie. Po suficie przesuwały się światła i cienie automobili. Neon „Gramophon-Spezial-Haus” po drugiej stronie ulicy przesączał swe kolorowe światło przez firankę. Erika siedziała, pokryta zielonymi i czerwonymi cętkami światła, i przyglądała się Mockowi bez cienia uśmiechu.

– Dlaczego pan koło mnie nie usiądzie? – zapytała cicho i poważnie.

Mock usiadł. Patrzył ze zdziwieniem na swoją dłoń, która przesunęła się po jej białym ramieniu. Jeszcze nigdy nie widział tak białej skóry, jeszcze nigdy podnosząca się przepona nie zabierała mu tchu na tak długo, nigdy dotąd nie czuł takiego bólu w udach. Fiat coitus et pereat mundus. Z wielkim niedowierzaniem czuł, że rozchylają się jego spękane usta, by przyjąć jej drobny język, nie mógł uwierzyć, że jego sękate palce podciągają jej nocną koszulę.

– Dlaczego mnie pan nie weźmie? – zapytała równie poważnie. Podciągnęła się na czystej pościeli i otworzyła przed nim.

Mock sapnął, wstał i podszedł do krzesła. Rozpakował szeleszczący papier. Na oparciu krzesła powiesił pielęgniarski czepek i wykrochmalony fartuch.

– Załóż to – powiedział zachrypniętym głosem.

– Chętnie. – Erika wyskoczyła z łóżka i wyswobodziła się z nocnej koszuli. Kiedy podniosła ręce, neonowe ogniki zapłonęły na jej wydatnych piersiach. Zwinęła włosy w prowizoryczny kok i włożyła czepek. Mock rozpiął spodnie. Wtedy do mieszkania weszli Smolorz, Wirth i Zupitza. Erika szybko wskoczyła do łóżka, Mock kopnął w drzwi. Zbliżył się do łóżka i odrzucił kołdrę z dziewczyny. Za chwilę czyjeś palce wybiły na drzwiach rytm „Pieśni Ślązaka”. Mock sapnął, podszedł do okna i przez chwilę wpatrywał się w latarnię oświetlającą zakład fryzjerski. Potem zbliżył się do dziewczyny i pogłaskał ją po włosach. Obiema dłońmi uczepiła się jego ręki. Pochylił się i pocałował ją w usta.

– Poczekaj chwilę – mruknął i wyszedł do przedpokoju.

Smolorz stał przy drzwiach i przymierzał się do kolejnego pukania, a Wirth i Zupitza siedzieli w kuchni przy stole zawalonym wilgotnymi naczyniami.

– Dlaczego wystukujecie, Smolorz, nasz sygnał? – Mock z trudem tłumił irytację w głosie. – Przecież widziałem, że weszliście. A teraz zmykać stąd! Wszyscy! Od tej chwili osobiście będę pilnował tej dziewczyny.

– Stróż Frenzel… – powiedział Smolorz, wydzielając mydlaną woń. – Nie ma go.

– Mów wszystko, Zupitza – Mock syczał przez zaciśnięte zęby.

– Siedziałem u stróża – Zupitza puścił dłonie w ruch, który Wirth następnie zamieniał na swoją niemczyznę z austriackim zaśpiewem – i miałem go cały czas na oku. Był niespokojny. Rozglądał się, jakby chciał gdzieś wyjść. Tym bardziej miałem go na oku. Poszedłem z nim do kibla. Stałem pod drzwiami. Długo to trwało. W końcu zastukałem. Kilka razy i nic. Wywaliłem drzwi. Okno było otwarte. Stróż uciekł przez okno. Dalej może mówić pan Smolorz.

– Nie słyszałeś, co mówił Wirth? – warknął Mock do Smolorza. – Gadaj!

– Zupitza napisał to – Smolorz podał Mockowi kartkę z wielkim kulfonami. – Potem przesłuchanie sąsiadów. Nikt nie wie, gdzie Frenzel. Jeden wyznał, że stróż to hazardzista. Przeczesaliśmy okoliczne szulernie. Nic.

Jeszcze jeden trup. Jutro lub za kilka dni morderca wyśle list do Mocka. Pójdą pod wskazany adres i znajdą Frenzla z wydartymi oczami. Mała kataryniarka zaśpiewa jeszcze jedną zwrotkę. A ty, Mock, wracaj do domu, porozmawiaj z ojcem i napraw wszystko, co zepsułeś. Uznaj się za zwyciężonego, Mock. Przegrałeś. Zostaw innym to śledztwo. Takim, którzy nie popełnili żadnych błędów, za które karą jest wyłupanie oczu i wbicie szpili w płuco.

Mock podszedł wolno do stołu i chwycił za jego krawędź. Blat drgnął i podskoczył, po czym po chwili znalazł się w górze, Wirth i Zupitza uciekli pod ścianę, naczynia runęły na podłogę, pękało szkło, talerze wydawały przenikliwe jęki, piszczały filiżanki. Brzęk był przeraźliwy, a stał się nie do wytrzymania, kiedy na przewrócony do góry nogami stół wskoczył osiemdziesięciopięciokilogramowy Mock. Kawałki zastawy stołowej wydawały ostatnie brzmienie, potłuczoną skargę, zgrzytliwe requiem.

Zasapany Mock zszedł ze stołu i włożył głowę do żeliwnego zlewu. Zimna woda tryskała na głowę, szyję i płonące uszy.

– Ręcznik! – krzyknął z wilgotnego i zimnego wnętrza zlewu.

Ktoś położył mu na ramiona prześcieradło. Mock podniósł się i nakrył głowę. Strumyki wody wpłynęły mu za kołnierz. Czuł się jak w namiocie. Chciałby być teraz w namiocie, oddzielony od wszystkiego. Po chwili odsłonił głowę i uważnie lustrował zaniepokojone twarze.

– Kończymy to śledztwo, moi panowie – mówił bardzo powoli. – Dalej poprowadzi je komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus. Zaraz spiszę zeznania tej tutaj Eriki Kiesewalter. Przekażecie je, Smolorz, komisarzowi Mühlhausowi. On będzie wiedział, że należy znaleźć człowieka z córką na wózku inwalidzkim. No co robicie taką minę? Przeczytacie zeznanie, to będziecie wiedzieć, o co chodzi.

– A co z ludźmi w „przechowalni”? Wypuścić ich? – zapytał nerwowo Wirth.

– Odwieziecie ich do aresztu policyjnego. Jutrzejszej nocy. Będzie na was czekał strażnik Achim Buhrack. Odbierze od was ludzi. Jeszcze jakieś pytania?

– Panie asystencie kryminalny – bąknął Smolorz. – A co z nią? Do „przechowalni” czy od razu do Buhracka?

Milczeli. Mock spojrzał na stojącą w drzwiach Erikę. Na głowie przekrzywił jej się czepek pielęgniarski. Usta drżały, a narządy artykulacyjne układały się, by wypchnąć z siebie zdanie pytające. Lecz miechy płuc nie tłoczyły powietrza. Stała bez tchu.

– Co będzie – Smolorz stał się nadzwyczaj gadatliwy – jeśli Mühlhaus będzie chciał ją osobiście przesłuchać?

Mock patrzył na Erikę. Drgnęła, kiedy zegar w przedpokoju uderzył trzy razy. Drżenie nie ustępowało, mimo że owinięta była kołdrą. Spojrzał na sztywny fartuch pielęgniarski, na niezdrowo podnieconego Smolorza i podjął decyzję.

– Jeśli komisarz kryminalny Mühlhaus będzie chciał przesłuchać świadka, pannę Erikę Kiesewalter, będzie musiał się pofatygować nad morze.

Darłówko, wtorek 9 września 1919 roku, południe

Erika zacisnęła zęby. Po chwili wolno opadła na Mocka i wtuliła twarz między jego szyję a obojczyk. Oddychała ciężko. Mock odgarnął z jej skroni wilgotne włosy. Po chwili minęło jej odrętwienie i zsunęła się z ciała mężczyzny w kopiec pościeli.

– Dobrze, że nie krzyczałaś – powiedział, z trudem panując nad drżeniem głosu.

– Dlaczego? – zapytała cicho.

– Recepcjonista nie uwierzył, że jesteśmy małżeństwem. Nie widział obrączek. Gdybyś krzyczała, na pewno by się utwierdził w tych podejrzeniach.

– Dlaczego? – powtórzyła sennie swe pytanie i zamknęła oczy.

– Widziałaś kiedyś małżeństwo, które by nie wychodziło z łóżka przez piętnaście godzin?