Mock nie doczekał się odpowiedzi. Wstał, włożył kalesony, spodnie, a potem mocno naciągnął szelki i puścił je. Klasnęły głośno w nagi tors. Zagwizdał znaną piosenkę „Frau Luna”, otworzył okno wychodzące na morze i wdychał zapachy, które przenosiły go w dawne królewieckie czasy, kiedy nikt od niego nie żądał przyznawania się do nieznanych win ani nie szantażował go trupami bez oczu. Fale biły mocno w rozpalony słońcem piasek i w dwa mola zbudowane na górach potężnych kamieni. Mock, obserwując owe budowle, obejmujące jakby ramionami port, czuł na wargach mikroskopijne słone krople. Z pobliskiej wędzarni dochodziła woń, która tego fanatycznego miłośnika ryb wprawiła w nerwowe drżenie. Przełknął ślinę i odwrócił się do Eriki. Już nie spała. Widocznie z drzemki wyrwało ją klaśnięcie szelek. Opierała głowę na kolanach i wpatrywała się w niego. Nad jej włosami wisiał model żaglowca i kołysał się w słonym powiewie.
– Masz ochotę na wędzoną rybę? – zapytał.
– Tak, wielką ochotę – uśmiechnęła się nieśmiało.
– No to chodź, idziemy – Mock zapiął guziki koszuli i przymierzał do jasnej marynarki nowy, kupiony wczoraj w Koszalinie krawat, który wybrała Erika.
– Nie chce mi się nigdzie iść. – Wstała z łóżka i prężąc się po krótkim śnie, podbiegła kilka kroków. Objęła Mocka za szyję i wysmukłymi palcami pogładziła po umięśnionym, szerokim karku. – Tu będę jadła…
– Przynieść ci? – Mock nie mógł się opanować, by jej nie pocałować i nie przesunąć ręką po jej nagich plecach i pośladkach. – Jaką chcesz rybę? Węgorza? Flądrę? A może łososia?
– Nie idź nigdzie. – Poruszając wargami, dotykała jego ust. – Chcę węgorza. Ale twojego.
Przywarła do niego mocno i pocałowała go w ucho.
– Obawiam się – Mock szeptał do małej miękkiej małżowiny zaplątanej w sieci rudych włosów – że nie dam rady… Nie mam już dwudziestu lat…
– Przestań gadać – napomniała go surowym głosem. – Wszystko będzie dobrze…
Miała rację. Wszystko było dobrze.
Darłówko, wtorek 9 września 1919 roku, godzina druga po południu
Wyszli z hotelu i Domu Zdrojowego „Friedrichsbad”, trzymając się za ręce. Przed gankiem tego masywnego budynku parkowały dwie dorożki oraz potężny piętrowy omnibus, który – jak głosił przyczepiony na nim blaszany szyld – kursował między Darłowem a Darłówkiem. W pobliżu hotelu stała grupa uczniów szkoły podstawowej, a opiekujący się nimi tęgi łysy nauczyciel wachlował się kapeluszem i wolno opowiadał swoim podopiecznym, że w tym domu zdrojowym w czasie wojen napoleońskich zażywał kąpieli książę Hohenzollern; zażywny preceptor uczynił użytek ze swojego palca – pokazując przytwierdzoną do ściany tabliczkę z napisem. Mock zwrócił również uwagę na ładną dziewczynę, która samotnie siedziała na ławce pod domem zdrojowym i paliła papierosa. Zbyt długo pracował w komisji obyczajowej, by nie wiedzieć, jaka była jej profesja.
Minęli kilka domów stojących przy Georg-Buttner-Strasse i zatrzymali się przed lodziarnią. Erika rzuciła się jak dziecko na zimny słupek, utworzony z malinowych kulek, i zaczęła go gryźć ku zdziwieniu Mocka, który – patrząc na nią – czuł przenikliwy ból własnych zębów. Zgrzyt szlabanu oznajmił, że most zwodzony już opadł. Przeszli przez niego i znaleźli się na Skagerrak Strasse. Szli lewą stroną ulicy. W pierwszym domu na rogu Mock wszedł do gospody i poprosił oberżystę pana Roberta Pastewskiego – takie bo wiem nazwisko widniało nad wejściem – o tuzin papierosów Reichsadler dla siebie i tyleż angielskich papierosów Gold-Flake dla Eriki.
Moc wrześniowego palącego słońca osłabiał wiatr od morza, który zaplatał włosy Eriki stojącej na wąskim trotuarze.
– Jestem głodna – powiedziała ze skargą i spojrzała wymownie na Mocka.
– Ale teraz… – Mock był zakłopotany – musielibyśmy wrócić do hotelu…
– Teraz nie używam metafory. – Wiatr rzucił pasma włosów na jej oczy. – Naprawdę chce mi się jeść.
– No to idziemy na prawdziwego wędzonego węgorza – powiedział. – Ale najpierw kupię ci jakąś bułkę. Chodźmy…
Wszedł do pobliskiej piekarni. W pomieszczeniu pachnącym ciepłym chlebem jedynymi gośćmi byli dwaj marynarze, którzy opierali się o ladę ozdobioną wykrochmalonymi makatkami i rozmawiali o czymś z grubym piekarzem. Mówili tak szybko w pomorskim dialekcie, że Mock prawie nie rozumiał ich rozmowy. Wiedział jednak jedno: że nikt z nich niczego nie kupuje, a piekarz nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Mock poczuł nieokreślony niepokój. Nie mógł dojść, co jest jego przyczyną. Na pewno ci dwaj marynarze – pomyślał – nie czterej, tylko dwaj marynarze.
– Co dla szanownego pana? – zapytał piekarz z silnym pomorskim akcentem.
– Dwie berlinki proszę. Z jakim są nadzieniem?
– Z dzikiej róży.
– Dobrze. Dwie.
Piekarz zainkasował marki, podał mu tytę z berlinkami i powrócił do rozmowy z marynarzami.
– Słuchaj, Zach – wychodząc, Mock usłyszał głos jednego z nich. – Co to za jeden?
W odpowiedzi zabrzęczał dzwonkiem u powały i spojrzał na znudzoną nieco Erikę. Czubkiem bucika rysowała jakieś figury na piasku, którym obficie był posypany nierówny trotuar. Mock podał jej tytę, zmazując niechcący butem owe tajemnicze zapisy.
– Noli turbare circulos meos. – Erika zamachnęła się, a potem nie zadała ciosu, lecz pogłaskała Mocka po gładko wygolonym policzku. Wtedy uświadomił sobie źródło swojego gniewu.
Co powinienem odpowiedzieć – pomyślał, idąc koło niej bez słowa. – Powinienem się jej zapytać, skąd zna tę sentencję, czy chodziła do gimnazjum, a zresztą każdy głupi ją zna, to wcale nie świadczy o jej wykształceniu czy oczytaniu. „Jestem heterą” – odpowiedziała na pytanie o zawód, używa właściwie pojęcia „metafora”, cytuje Cycerona. Kim jest ta dziwka? Ta mała przebiegła dziwka. Może chce, abym zaczął ją wypytywać o jej przeszłość, rodziców, rodzeństwo, może chce, abym ją pożałował i przytulił. I poddaje mnie próbom. Delikatnie i subtelnie. Najpierw się parzy jak rozgrzana kotka, a potem cytuje sentencje łacińskie, dźwięczące gdzieś tam w jej głowie, z której rozpusta prawie wszystko wymiotła. „Oddawałam się rozpuście” – powiedziała. Ciekawe, czy tak jak ta kaleka – z trzema naraz. Szli w milczeniu. Erika jadła z apetytem drugą berlinkę. Kiedy przechodzili koło dużego sześciennego domu z wielkimi zielonymi drzwiami opatrzonymi napisem „Towarzystwo Pomocy Rozbitkom Morskim”, Erika zgniotła pustą tytę i rzuciła od niechcenia:
– Ciekawe, czy jest jakieś towarzystwo pomocy rozbitkom życiowym?
Cwana dziwka. Chce, żebym się nad nią teraz litował, chce, bym w niej ujrzał dziecko tulące buzię w sierść przymilnego boksera.
Mock zatrzymał się przed wędzarnią i wypowiedział coś, czego później długo żałował.
– Posłuchaj mnie, Eriko – panował nad swoim tonem, ale nie panował nad treścią – nie jesteś kurwą o złotym sercu. Nie ma takich. Jesteś po prostu kurwą. I tyle. Nie zwierzaj mi się, nie mów o swoim rozbitym dzieciństwie, nie mów o ojczymie -potworze i matce, którą gwałcił. Nie mów nic o swojej siostrze, która w wieku piętnastu lat wyskrobała sobie dziecko. Nie próbuj wyciskać ze mnie łez. Rób to, co umiesz najlepiej, i nic nie mów.
– Dobrze, będę się pilnować – powiedziała, a w jej oczach nie było żadnej zapowiedzi łez. – Idziemy do tej wędzarni czy nie?
Przeszła obok Mocka i poszła w stronę prowizorycznej lady, na której sprzedawca w gumowym fartuchu i marynarskiej czapce układał pachnące dymem węgorze. Patrzył na jej drobne plecy, które się zatrzęsły kilkakrotnie. Podbiegł do niej, obrócił ją i rzucił się do całowania łez. Nie uczynił tego jednak. Erika nie płakała, lecz trzęsła się ze śmiechu.
– Moje dzieciństwo było normalne i nikt mnie nie zgwałcił – krztusiła się. – A mówiąc o rozbitkach życiowych, wcale nie miałam na myśli siebie, lecz pewnego mężczyznę…
– Pewnie mężczyznę o imieniu Kurt? Tak, powiedz to! – Mock krzyczał, nie przejmując się wyrozumiałym spojrzeniem marynarza, które mówiło „tak to jest z młodymi żonami”. – Dlatego lubisz tak imię Kurt, co? Mówiłaś mi o tym przedwczoraj! Kurtuś, co? Kim był Kurtuś?! Gadaj, do cholery!