– Nie – Erika spoważniała. – Ten mężczyzna ma na imię Eberhard.
8 IX 1919
Osobliwa była ta konferencja okultystów zorganizowana przez profesora Schmikalego, przedstawiciela zakonu Thule we Wrocławiu. Któż to nie miał być zaproszony?! Sam Ludwig Klages, Lanz von Liebenfels i sam Walter Friedrich Otto! Nie chciało im się jednak fatygować do śląskiej zapadłej prowincji. Zamiast tego pierwszy przysłał swojego asystenta, jakiegoś sepleniącego chłopczynę, który wygłosił zupełnie niezrozumiały wykład o kulcie Wielkiej Bogini-Matki u Pelazgów. Sugerował poza tym nieustannie, że mistrz Klagesa, Fryderyk Nietzsche, był z Magna Mater w nieustannym duchowym kontakcie. To ona miała mu rzekomo podsunąć myśl o nazwaniu Jahwe i Jezusa uzurpatorami boskości. Krytykował przy tym okrutnie młodego Anglika, Roberta Gravesa, który na jakimś wykładzie śmiał twierdzić, iż on sam jest autorem tego określenia w stosunku do żydowskich bogów. Śmiechu warte! Referat o tym, kto był pierwszy w wymyśleniu jakiegoś banalnego sformułowania!
Z zakonu nowych templariuszy nie było von Liebenfelsa, lecz jakiś doktor Fritzjörg Neumann, który zapowiadał powrót Wotana. Jego prelekcję nagrodzono oklaskami nie z powodu zapiekłych antysemickich i antychrześcijańskich ataków, ale za ciągłe podkreślanie przez prelegenta poparcia, jakiego udziela koncepcjom paruzji Wotana główny kwatermistrz wojsk cesarskich Erich von Ludendorff.
Nic dziwnego, że po wypowiedzi Neumanna następną prelegentkę, inteligentną, młodą Żydówkę, Dorę Lorkin, przywitał chłód i pogarda. O profani! O idioci z nazwiskami poprzedzonymi „von”! O skłóceni kacykowie, którzy nie sięgacie wzrokiem poza swoje tępe plemię! Nie potraficie docenić prawdziwej mądrości! Bo przez tę młodą kobietę przemawiała Atena! Dora Lorkin była przedstawicielką spirytualizmu politeistycznego W. F. Otta. Z prezentowanych przez nią przenikliwych teoryj jej mistrza wynikało, że dusza ludzka jest polem nieustannych oddziaływań greckich bogów, którzy jedyni są prawdziwym bytem, podczas gdy inni bogowie są tylko mitem. Pomijam jej uzasadnienia ontologiczne. Nie one są istotne. Największe wrażenie zrobiła na mnie nie nowa – jak to jej po prelekcji niektórzy zarzucali – ale bardzo adekwatna koncepcja erynii jako wyrzutów sumienia.
Kilka zdań na ten temat wprowadziło mnie w głębokie rozmyślania i pozwoliło mi zmodyfikować dzieło, nad którym teraz pracowałem. Bo do tej pory nasz zajadły wróg nie przyznał się do winy, nie wyznał swojego błędu. Bo oto uwolniłem najpierw energię duchową z czterech młodych mężczyzn. Ta energia miała go skierować na właściwy tor rozmyślań. Wykłute oczy i biblijny cytat miały być dla niego oczywiste. Nasz wróg w swej zajadłości nie przyznał się do niczego. W jego domu, w jakimś starym nieczynnym zakładzie masarskim, zmusiłem złą duchową energię starego rozpustnika do powrotu i do udręczania mieszkańców. Nadal nie było przyznania się do winy. Złożyłem w końcu w ofierze naszemu dziełu pokrytą liszajami ladacznicę. Przyznaję – nie wydarłem jej ślepi. On musiał i tak już wiedzieć, czego od niego chcemy! Kaprawe ślepia cudzołożnicy nie musiały mu niczego uświadamiać! A on dalej milczy.
Dopiero teraz, po odczycie Dory Lorkin, zrozumiałem, że muszę na niego sprowadzić prawdziwe zło – erynie. Wtedy jego udręczenie sięgnie zenitu i przyzna się do wszystkiego. W domu zajrzałem na półkę z dziełami autorów starożytnych i zdjąłem z niej tragedie Ajschylosa. Po kilkugodzinnej lekturze zrozumiałem. Sprowadzę erynie na naszego wroga, składając mu w ofierze jego ojca. Erynie prześladowały Orestesa, bo zabił swoją matkę. Ajschylos wyraźnie pisze, że nie słuchały wyjaśnień Orestesa i jego próśb o zmiłowanie. Dla nich ważne było tylko jedno: ukarać go i pomścić rozlaną rodzicielską krew. W tym momencie pojawiła się u mnie wątpliwość. Przecież nasz zajadły wróg nie będzie ojcobójcą, bo ja złożę jego ojca w ofierze. Czy zatem dopadną go erynie? A zresztą – przecież de facto on sam wystawił swojego ojca na śmierć, opuszczając go teraz wraz z ladacznicą. On pozostawił ojca samego na pastwę losu, ponieważ ojciec musiał stawić czoło demonom, które rozpętałem w ich domu. Kiedy ojciec zostanie zupełnie sam i dowie się ode mnie, że jego syn wyjechał gzić się z jakąś kurtyzaną, poczuje zazdrość. Będzie zazdrosny o dziwkę, o najniższy śmieć w mieszczańskiej hierarchii.
Kiedy przyszła mi ta myśl do głowy, przypomniałem sobie to, co gdzieś czytałem, że jedna z erynij, chyba Megajra lub Tyzyfone, była personifikacją wściekłej zazdrości. Już wiedziałem, co robić. Najwyżej się nie uda. Prawdziwa wiedza to nie bełkotliwe analizy barokowych mistyków! Prawdziwa wiedza nie leży u Daniela von Czepko i Anioła Ślązaka! Prawdziwą wiedzę zdobywa się przez doświadczenie. A właśnie mój następny eksperyment pokaże, czy miał rację Arystoteles, pisząc: „Dusza jest w jakiś sposób wszystkim, co istnieje”. Przekonamy się, czy istnieje erynia, jak tego chce Otto.
Darłówko, wtorek 16 września 1919 roku, godzina piąta po południu
Erika i Mock przeszli obok latarni morskiej i skręcili w prawo w stronę plaży wschodniej. Erika oparła głowę na ramieniu Mocka i na moment się odwróciła, przesuwając obojętnym wzrokiem po domach stojących po drugiej stronie kanału. Mock poszedł za jej spojrzeniem. Choć jego zainteresowanie budownictwem nadmorskim było równie wielkie, jak zainteresowanie kwestią ucywilizowania Słowian i Kaszubów – o czym często krzyczały nagłówki gazet – to jednak, ku swojemu zdziwieniu, rejestrował wiele technicznych szczegółów: domy były na ogół zbudowane z muru szachulcowego i przeważnie kryte papą, co dziwiło nieco Mocka przyzwyczajonego do śląskiej dachówkowej sztuki dekarskiej. Kiedyś zapytał o te nadmorskie dachy w gospodzie z rożnem, na którym skwierczały bornholmskie łososie, i usłyszał od starego marynarza opowieść o niewiarygodnej sile morskiego wiatru i fruwających dachówkach, pękających na ścianach domostw i na głowach przechodniów.
– Pamiętasz, Eriko, tego starego marynarza, który nam opowiadał o pokryciu dachów na Pomorzu? – Poczuł na swoim ramieniu potakujące kiwnięcie głowy. – Kiedy wyszłaś na chwilę na spacer, opowiedział mi o jeszcze jednym działaniu morskiego wiatru…
– Jakim? – Głowa Eriki oderwała się od jego ramienia. Dziewczyna spojrzała na Mocka z zaciekawieniem.
– Wyjący długo wiatr doprowadza ludzi do szaleństwa. I do samobójstwa.
– To dobrze, że teraz nie wieje – powiedziała poważnie i przytuliła się do niego.
Za nimi rozpaliło się oko latarni morskiej. Zamontowany na niej buczek jednostajnie zapowiadał mgłę, która miała spaść na port po ciepłym jesiennym dniu. Mewy krzyczały ostrzegawczo.
Koło nadmorskiej kawiarni zeszli na plażę. W Erikę wstąpiła energia. Przebiegła po piasku poniżej tarasu kawiarni i rzuciła się w stronę przebieralni dla dam. Mock na chwilę stracił ją z oczu. Niosąc wiklinowy koszyk wypełniony chlebem, winem, smażonymi marynowanymi śledziami i połówką pieczonego kurczaka, ledwo za nią nadążał. Sapał i zionął nikotynowym swądem nadwerężonych płuc.
W końcu wtoczył się na wschodnią plażę. Kilkoro spacerowiczów żwawym krokiem zaostrzało sobie apetyt przed kolacją. Jakiś śmiałek w trykotowym obcisłym stroju kąpielowym ciął lekkie fale węzłami swych mięśni. Na mostku prowadzącym do okazałej przebieralni dla dam, opierającej się na kilkumetrowych palach wbitych w plażę, stała Erika i rozmawiała z jakąś młodą kobietą. Mock odgarnął wierzchem dłoni pot zalewający mu czoło i przyjrzał się uważnie rozmówczyni Eriki. Poznał ją. Była to prostytutka rezydująca w Domu Zdrojowym, w którym – jak się Mock zdążył przekonać – działała czteroosobowa ekipa korynckich profesjonalistek.
Trafił swój na swego, pomyślał i ruszył na wschód, nie zwracając uwagi na Erikę. Ta pożegnała koleżankę po fachu i pobiegła wesoło za nim. Usiedli na wydmie. Erika wystawiła twarz na podmuchy słonego wiatru, Mock wystawił swój mózg na żrące uczucie wściekłości. Trafił swój na swego, chyba zwariowałem, zadając się z tą dziwką. Erika nie zwracała uwagi na leżącego obok niej mężczyznę, który założył dłonie pod głowę i obserwował dziewczynę schodzącą z mostka łączącego przebieralnię z plażą. Kiedy znalazła się już za połamanymi zębami falochronu, uniosła nieco sukienkę i ruszyła powoli, dziurawiąc krzywymi obcasami piasek. Mocka zaczynała opuszczać złość. Tak chodzi i chodzi cały dzień, nie widziałem jej nigdy z żadnym klientem. Sukienka pocerowana, obcasy wykręcone, parasolka ze sterczącymi drutami, oczy krowie, maślane, bezmyślne. Tania dziwka. Nagle zrobiło mu się jej żal – w pustym nadmorskim kurorcie wykrzywia swe buty na kocich łbach, ścigana złymi okrzykami mew. Odwrócił głowę i spojrzał na Erikę. Zapragnął ją objąć w podzięce, że ona sama nie jest tanią, przegraną dziwką, szlifującą bruki. Opanował jednak tę chęć i obserwował jej długie palce oplatające ramiona w miejscu, gdzie on sam miał – mocne niegdyś – bicepsy.