– Wiesz, pochodzę z podobnej nadmorskiej wioski – powiedziała Erika z zamkniętymi oczami. – Kiedy byłam dziewczynką… – przestraszyła się i spojrzała lękliwie na Mocka, oczekując jego ostrej reakcji.
– Zajmij się kolacją, Eriko – mruknął i zamknął oczy. Wyobrażał sobie, jak rozściela na białym piasku mały koc, a na nim – mocując się z lekkim wiatrem – rozsnuwa czystą serwetę w haftowane ryby. Potem wyjmuje z koszyka śledzie, kurczaka i wino. Otworzył oczy i ujrzał swój wyimaginowany obrazek. Machnął ręką zapraszająco. Przytuliła się do niego i poczuła pocałunek w jedno i w drugie oko.
– Mogę wszystko przewidzieć, co zrobisz i powiesz – usłyszała. – Opowiedz mi zatem o swojej nadmorskiej wiosce.
Erika uśmiechnęła się i uwolniła z objęć Mocka. Ujęła udko kurczaka czubkami palców i z trudem oddzieliła je od korpusu. Podała je Mockowi. Ten podziękował i zdarł zębami złocistą, chrupiącą skórę, a potem przebił się do soczystego włókna pokrytego śliską okleiną tłuszczu.
– Jak byłam mała, zakochałam się w naszym sąsiedzie. – Erika koniuszkami palców uniosła w stronę ust gibki płatek śledzia. – Był muzykiem, podobnie jak moi rodzice. Siadałam mu na kolanach, a on grał na fortepianie Karnawał zwierząt Saint-Saensa. Znasz to?
– Tak – mruknął i wessał powietrze, odklejając od kości ostatnie pasma mięsa.
– On grał, a ja zgadywałam, o jakie zwierzę teraz chodzi w danym utworze. Nasz sąsiad miał szpakowatą, równo przyciętą, wypielęgnowaną brodę. Kochałam go całym swym gorącym, ośmioletnim sercem… Nie bój się – zmieniła na chwilę temat, widząc błysk niepokoju w oczach Mocka. – On mi nic złego nie zrobił. Czasami mnie pocałował w policzek, a ja czułam w jego brodzie zapach dobrego tytoniu… Niekiedy grał z moimi rodzicami w karty. Siedziałam na kolanach, tym razem własnego ojca, patrzyłam oszołomiona na karciane figury, nic nie rozumiałam z gry, ale całym sercem życzyłam ojcu przegranej… Chciałam, aby wygrywał nasz sąsiad, pan Manfred Nagler… Zawsze podobali mi się starsi mężczyźni…
– Miło to słyszeć. – Mock podał jej wino i patrzył, jak niewprawnie pije wprost z butelki.
– Studiowałam w konserwatorium w Rydze, wiesz? – Oddychała szybko, po tym jak picie wina pozbawiło ją na chwilę tchu. – Najbardziej lubiłam grać „Karnawał zwierząt”, chociaż mój profesor rzucał gromy na Saint-Saensa. Twierdził, że jest to prymitywna muzyka ilustracyjna… Mylił się. Każda muzyka coś ilustruje, prawda? Na przykład Debussy ilustruje rozgrzane słońcem morze, Dworzak – rozmach i potęgę Ameryki, a Chopin – stany ludzkiej duszy… Chcesz jeszcze mięska?
– Tak. Poproszę. – Popatrzył na jej smukłe palce, położył głowę na ramieniu i przysunął się, mając przed oczami nacętkowane słońcem morze.
Z drzemki wyrwał go głos Eriki dopytującej się czegoś natarczywie.
– Naprawdę, zgadzasz się na to? Naprawdę? – szeptała uszczęśliwiona Erika. – No to już! Podaj mi datę swojego urodzenia! Dokładną, z godziną!
– Po co ci to? – Mock przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Spał nie dłużej niż kwadrans.
– No przecież kiwałeś głową, zgadzałeś się ze wszystkim, co mówiłam – Erika była nieco zawiedziona. – Po prostu spałeś i miałeś gdzieś babskie gadanie…
– No dobrze, dobrze… – Mock zapalił papierosa. – Mogę ci podać dokładną datę mojego urodzenia… Co mi szkodzi? Osiemnasty września osiemset osiemdziesiątego trzeciego. Koło południa…
– O, to pojutrze masz urodziny. Muszę ci dać jakiś prezent… – Erika zapisała tę datę na mokrym piasku. – A miejsce urodzenia?
– Wałbrzych, Śląsk. Chcesz mi postawić horoskop?
– Nie ja. – Erika oparła głowę na jego kolanie. – Moja siostra… Jest astrologiem. No mówiłam ci przecież…
– No dobra, dobra… – mruknął.
– Dlaczego jesteś dla mnie taki dobry? – Nie patrzyła mu w oczy, lecz poniżej. Na nos? Usta? – Od tygodnia nie nazywasz mnie „dziwką”… Zwracasz się do mnie po imieniu… Wysłuchujesz moich opowieści z dzieciństwa, chociaż cię nudzą… Dlaczego?
Mock walczył przez chwilę sam ze sobą. Myślał nad odpowiedzią. Rozważał wszystkie jej skutki.
– Po prostu nie ma wyjącego wiatru – uniknął prawdziwej odpowiedzi. – I nie ma we mnie agresji ani szaleństwa.
17 IX 1919
Nie mogłem wprowadzić w życie swojego planu, ponieważ musiałem uzyskać akceptację Wielkiego Zgromadzenia. Dalsze składanie ofiar może być niebezpieczne, napisał do mnie kilka dni temu Mistrz, kiedy mu przedstawiłem mój plan oparty na obudzeniu erynij. Poza tym Mistrz zgłosił inne zastrzeżenia i nakazał zwołanie Rady. Odbyło się ono dzisiaj w nocy, u mnie. Mistrz słusznie wytknął mi niekonsekwencję. Polega ona na braku ścisłości w zdefiniowaniu pojęcia „erynij”. Zgodnie z moim planem w erynię zamieni się energia duchowa, jaka ujdzie z ciała złożonego w ofierze ojca naszego zajadłego wroga. Jaką mamy pewność, że tak będzie?, pytał Mistrz. Skąd wiemy, że „erynią” nie będzie jakaś cząstka duszy zajadłego wroga albo jakaś istota duchowa niezależna od naszego zajadłego wroga czy od jego ojca. Jakiś demon, którego obudzimy? A nim już nie będziemy mogli kierować. To zbyt niebezpieczne. Co robić zatem? Rozpętała się dyskusja. Jeden z naszych braci słusznie zauważył, że w starożytnych wierzeniach istniały trzy erynie. Jedna z nich, Megajra, była erynią zazdrości. A zatem w Megajrę lub w Tyzyfone moglibyśmy zamienić – za pomocą formuł Augsteinera – energię duchową umykającą z ciała ojca naszego wroga. Druga erynia, Tyzyfone, to „mścicielka zabójstwa”, trzecia zaś, Alekto, to „nieustająca w zemście”. Musimy złożyć jeszcze dwie ofiary, razem trzy – ojca naszego zajadłego wroga i dwie inne, które on kocha i które będą Tyzyfone i Alekto. Wszyscy się zgodzili z tym przekonującym wywodem. Kiedy trzy erynie dopadną naszego największego wroga, zwróci się on do jakiegoś okultysty. Nie ulega wątpliwości, że mamy wpływ na wszystkich okultystów w tym mieście. Wtedy dotrzemy do jego umysłu i uświadomimy mu jego straszną winę. To będzie ostateczny cios. Nie możemy mu napisać wprost, jaka to wina. On sam musi być o niej najgłębiej przekonany. Dlatego nasz plan samouświadomienia jest najlepszy z możliwych. Pozostaje problem dwóch erynij – Tyzyfone i Alekto. Kto to może być? Kogo on kocha oprócz ojca? Czy w ogóle kogoś kocha? Bo chyba nie kocha prostytutki, z którą wyjechał – on, który poznał wszystkie wstrętne tajniki sprostytuowanej duszy? Postanowiliśmy dokładnie rzecz przestudiować w pismach starożytnych i spotkać się za trzy dni, by wszystko ustalić.
Darłówko, piątek 26 września 1919 roku, południe
Mock i Erika siedzieli na tarasie kawiarni po wschodniej stronie kanału portowego i milczeli, wpatrując się we wzburzone morze przez prostokątne, niewielkie szyby smagane drobnym deszczem. Każde z nich było bardzo zajęte: Erika – kawą i jabłkową struclą, Mock – cygarem i bańką koniaku. Milczenie, które między nimi zapadło, było zapowiedzią nagłego chaosu, zwiastunem zmiany, nieubłaganym sygnałem kresu.
– Jesteśmy już tutaj ponad dwa tygodnie – zaczął Mock i umilkł.
– Ja bym powiedziała, że jesteśmy już prawie trzy tygodnie. – Erika wygładzała serwetkę na marmurowym blacie stolika.
– Ten koniak to dla ciebie dużo alkoholu – Mock poruszył kieliszkiem, obserwując, jak bursztynowy płyn spływa po pochyłych ściankach – bo jeszcze jest go sporo. A dla mnie to tylko jeden łyk – zaraz wypiję i go nie będzie.
– Tak. Tym się różnimy – powiedziała Erika i zamknęła oczy. Spod jej długich rzęs w stronę kącików ust popłynęły dwie strużki łez.