20 IX 1919
Wszyscy przyszli punktualnie. Punktualność jest zresztą zasadą naszego bractwa, wynikającą z szacunku wobec upływającego czasu, wobec niezmiennych praw natury. Deus sive natura – pisał Spinoza i miał świętą (par excellence!) rację. Ale do rzeczy.
Po erudycyjnych popisach niektórych naszych braci (a erudycja ta była zaczerpnięta z leksykonu mitologicznego Roschera) dowiedzieliśmy się wiele o starożytnych mścicielkach – czarnoskórych i obłóczonych w czarne szaty eryniach. Te boginie zemsty – jak się dowiedzieliśmy od brata Eckharda z Pragi – kryły się w porannej mgle lub szybowały w czarnych, burzowych chmurach, a ich włosy i szaty były mocno naelektryzowane, bo jak pisze Plutarch, „ogień pełgał w ich szatach i żmijowych splotach włosów”. Te „suki Styksu” swym złowrogim szczekaniem wprawiały w szaleństwo, trującym oddechem zarażały kiełkujące ziarna, swym pejczem smagały tych, którzy sprzeniewierzyli się prawom natury. (Jak to wspaniale współgra z naszą doktryną Natura Magna Mater!!!) A w jaki sposób można najdotkliwiej pogwałcić prawa natury? Poprzez zabicie tej, która daje życie, poprzez matkobójstwo – konkludował brat Eckhard. Na tym gruncie naturalnej etyki powstało znane starożytne wyobrażenie erynij – jako bogiń zemsty.
Po wykładzie brata Eckharda z Pragi rozpętała się gorąca dyskusja. Pierwszą kwestią był uniwersalizm erynij. Brat Hermann z Marburga pytał: czy erynie są bytami niezależnymi, czy też przypisane do danego zabitego? Przecież – wywodził brat Hermann – Homer pisze, że po samobójstwie Jokasty, matki Edypa, tego ostatniego dręczą nie erynie „w ogóle”, „erynie jako takie”, lecz erynie jego matki. U Ajschylosa czytamy, że Orestesa dręczyły najpierw erynie jego zarąbanego przez matkę ojca, a dopiero później, kiedy Orestes pomścił na swojej matce, mężobójczyni, Klitajmestrze, w taki sam sposób śmierć ojca, wtedy pojawiły się erynie Klitajmestry. Pierwsze, erynie Agamemnona, zmuszały jego syna, Orestesa, do pomszczenia śmierci ojca, drugie, erynie Klitajmestry, dręczyły matkobójcę. Zatem erynie są – jak twierdził brat Hermann – cząstkami danej konkretnej duszy, nie zaś bytami niezależnymi i uniwersalnymi. Wywód brata Hermanna był przekonujący i nikt z nim nie polemizował.
Zabrałem głos i potwierdziłem, że po złożeniu w ofierze ojca naszego zajadłego wroga uwolnimy erynie konkretne, właściwe duszy starego. Powiedziałem przy tym, że pojawienie się erynij Jokasty, które prześladują Edypa, świadczy dobitnie, że prześladowany nie musi własnoręcznie zabić (wszak Jokasta popełniła samobójstwo!), lecz musi być jego wina (a wina niewątpliwie leżała po stronie Edypa!). To podstawowa zasada materializacji erynij!
Otrzymałem oklaski i zgromadzeni podjęli drugą kwestię, która pojawiła się po wykładzie brata Eckharda z Pragi. Mianowicie: czy erynie mogą pomścić również ojcobójstwo, czy tylko matkobójstwo? Mistrz wykazał zasadność tego pierwszego poglądu. Zacytował stosowne passusy z Homera i z Ajschylosa. Wynikało z nich wyraźnie, że erynie Lajosa, zabitego przez swojego syna Edypa, prześladują mordercę, a zatem ojcobójstwo jest również pogwałceniem praw natury. Po wypowiedzi Mistrza wszystko stało się jasne: złożenie w ofierze ojca naszego zaciekłego wroga będzie właściwe. Musi być on jednakowoż przekonany, że ginie przez swojego syna. Uświadomimy mu to przed śmiercią, powiedziałem, tak jak uświadomiłem to tej ladacznicy pokrytej liszajem.
Wtedy zabrał głos brat Johann z Monachium. Wrócił do starej kwestii, która nas tu zgromadziła i którą mieliśmy wyjaśnić, opierając się na literaturze antycznej, a mianowicie: ponieważ były trzy erynie – Alekto, Megajra i Tyzyfone – to czy konieczne jest złożenie trzech ofiar, z których każda odpowiadałaby „istotnym” cechom danej erynii? Większość odpowiedziała na to pytanie negatywnie. Po pierwsze, wywodził brat Johann, potrójne i zindywidualizowane erynie pojawiają się dopiero u Eurypidesa, czyli są już oderwane czasowo od prastarego wyobrażenia, od najbardziej pierwotnych (a więc najprawdziwszych!) przekonań, po drugie zaś – w późniejszej literaturze (głównie rzymskiej!) mieszają się one wzajemnie i jedna wchodzi w miejsce drugiej. Na przykład u jednego autora personifikacją „nieubłaganej zazdrości” jest Megajra, u innego – Tyzyfone. Wynika z tego bez dwóch zdań, że nasza druga i ewentualna trzecia ofiara byłyby ofiarami złożonymi po omacku, bez głębszych uzasadnień, innymi słowy – ofiarami niepotrzebnymi. Ostatnie słowo należało do Mistrza. Poparł on pogląd Johanna z Monachium i wydal mi polecenie: złożyć w ofierze tylko ojca naszego zaciekłego wroga.
Kiedy wszyscy wyszli, ogarnęła mnie irytacja. Mistrz nie dopuścił mnie do głosu! Nie zdążyłem powiedzieć, że erynie nie muszą być cząstkami duszy wyłącznie rodziców. Oto w „Trachinkach” Sofoklesa erynie są wzywane przeciwko Dejanirze, która nieświadomie zabiła swego kochanka, Heraklesa! Oto w „Elektrze” tegoż autora erynie mają pomścić małżeńską niewierność! Podjąłem decyzję: zabiję tę, która kocha naszego największego wroga, i uświadomię jej przed śmiercią, że ginie z jego winy i z jego powodu! Wówczas uwolnię nie tylko erynię jego ojca, lecz także erynię zakochanej w nim kobiety! W ten sposób zakończę wszystko. Sprowadzę na niego dubeltowy atak erynij. Wtedy one odśpiewają w jego głowie swój ponury hymn, który – jak śpiew tyrolskich śnieżnych panien – doprowadzi go do szaleństwa. I tylko wtedy on uda się po pomoc do jakiegoś okultysty. I tylko wtedy on sam pozna prawdę i uświadomi sobie swój błąd!
Wrocław, piątek 26 września 1919 roku, kwadrans na pierwszą po południu
Kurt Smolorz siedział przy marmurowym stoliku w poczekalni swojego sąsiada, adwokata doktora Maxa Grötzschla, i przeglądał leniwie „Ostdeutsche Sport-Zeitung”. Treść artykułów niespecjalnie go interesowała. Smolorza nic nie było w stanie zainteresować oprócz jednego: jak polecenia, które wyda mu dzisiaj Mock, skomplikują jego wieczorne spotkanie z baronową von Bockenheim und Bielau. Miał się o tym dowiedzieć za chwilę, bo oto podskoczył na marmurowym blacie i głośno zabrzęczał stojak telefonu. Smolorz zdjął okrągłą słuchawkę ze stojaka i przyłożył ją do ucha. Drugą ręką chwycił stojak i przybliżył go do ust. Z miną światowca odchylił się do tyłu na krześle.
– Czy mogę rozmawiać z doktorem Grötzschlem? – usłyszał cichy, kobiecy głos. Nie wiedział, jak zareagować. Zwykle w chwilach takiej niewiedzy swoje reakcje sprowadzał do zera. Tak było i teraz. Popatrzył na słuchawkę i odłożył ją na widełki. Po chwili telefon zadzwonił po raz drugi. Teraz Smolorz nie był w takim kłopocie jak przed momentem.
– Mówcie, Smolorz – usłyszał chrapliwy bas Mocka.
– Mówcie, co z moim ojcem!
– W nocy w mieszkaniu hałasy – mruknął Smolorz. – Poszedł sprawdzić i spadł ze schodów. Złamana noga i rana na głowie. Pies szczekał i obudził sąsiadów. Niejaki Dosche zawiózł go do szpitala elżbietanek. Pod dobrą opieką. Nieprzytomny. Kroplówka.
– Zadzwońcie natychmiast do doktora Corneliusa Rühtgarda. Numer telefonu siedemnaście-sześćdziesiąt trzy. Jeśli go nie będzie w domu, dzwońcie do Wenzla-Hanckego. Powiedzcie, że proszę, aby zajął się moim ojcem. – Mock zamilkł. Smolorz również się nie odzywał i rozważał istotę łączności telefonicznej, wpatrując się w tubkę, do której przed chwilą mówił. – Jak tam nasze śledztwo? – usłyszał Smolorz.
– W całym Wrocławiu dwadzieścia młodych kobiet kalek na wózku. Jeździliśmy do nich z Frenzlem…
– Frenzel się znalazł? – chrapliwy bas w słuchawce zadrżał z radości.
– Tak. To hazardzista. Obstawiał u Orlicha. Walki na rękę. Przegrał i za dwa dni spłukany wrócił do domu.
– I co? Pokazywaliście te kobiety Frenzlowi? Chociaż dyskretnie?
– Tak. Dyskretnie. Z daleka. Frenzel w aucie, kobieta w wózku na ulicy. Rozpoznał. Louise Rossdeutscher, to córka lekarza, doktora Horsta Rossdeutschera. Ojciec – gruba ryba. Zna go komisarz Mühlhaus.
– Ten Rossdeutscher został przesłuchany?
– Nie. Mühlhaus zwleka. Gruba ryba.
– Co to znaczy, do cholery, „gruba ryba”?! – słuchawka warknęła. – Wyjaśnijcie mi to, Smolorz!
– Komisarz Mühlhaus powiedział „ważna osobistość”. – Smolorz nie mógł się nadziwić, że oto telefonicznie wychwytuje wszystkie emocje w głosie Mocka, choć ten jest oddalony od Wrocławia o setki kilometrów. – „Trzeba działać ostrożnie. Znam go”. Tak powiedział.