– Rossdeutscher jest obserwowany?
– Tak. Cały czas.
– Dobrze, Smolorz. – W słuchawce rozległ się trzask zapalanej zapałki. – Teraz słuchajcie. Jutro o siódmej czternaście wieczorem przyjeżdżam do Wrocławia. O tej właśnie godzinie macie czekać na mnie na Dworcu Głównym. Mają być z wami Wirth, Zupitza i dziesięciu ich ludzi. Pokażecie dziewczynie, z którą będę – wiecie, to ta ruda Erika – zdjęcie Louise Rossdeutscher… Jeśli nie macie jej zdjęcia, to skontaktujcie się z Helmutem Ehlersem i przekażcie mu moją prośbę: do jutra ma sfotografować twarz Louise Rossdeutscher. Pamiętajcie – jutro o siódmej czternaście na dworcu. I nie planujcie już niczego innego… Przez cały wieczór i noc jesteście do mojej dyspozycji. Do jutra macie zebrać wszystkie możliwe informacje o tym doktorze.
Wiem, że może być to trudne, bo oficjalnie jesteśmy odsunięci od śledztwa, a Mühlhaus traktuje podejrzanego jak jajo na miękko, ale zróbcie, co w waszej mocy. Macie jakieś pytania?
– Tak. Rossdeutscher podejrzany o to całe zabijanie?
– Pomyślcie, Smolorz. – Wypchnięty z płuc dym tytoniowy uderzył w membranę. – „Czterej marynarze” zostali nafaszerowani morfiną przed śmiercią. Kto ma dużo morfiny? Lekarz. Nie wiem, czy Rossdeutscher jest podejrzany. Wiem, że najprawdopodobniej on i jego córka byli ostatnimi ludźmi, którzy widzieli tych przebierańców. Chcę mieć Rossdeutschera na widelcu.
– Jeszcze pytanie. Po co Wirth i Zupitza?
– Jak byście określili postępowanie Mühlhausa wobec Rossdeutschera? – tym razem Smolorz usłyszał głos dobrotliwego nauczyciela, który egzaminuje tępego ucznia. – Boi się go przesłuchać, mówi o nim szeptem „ważna osobistość” i tak dalej… Jak byście nazwali takie postępowanie?
– Że się z nim cacka.
– Dobrze, Smolorz – głos Mocka przestał być dobrotliwy. – Mühlhaus się z nim cacka. My nie będziemy się cackać. Po to Wirth i Zupitza.
Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina siódma czternaście wieczorem
Pociąg ze Szczecina wjeżdżał na wrocławski Dworzec Główny. Erika Kiesewalter wyglądała oknem. Przez łzy, które pęd powietrza wyciskał z jej oczu, obserwowała uciekające płyty peronowe, stoiska z kwiatami, potężne żelazne filary podtrzymujące szklane sklepienie oraz kioski z papierosami i gazetami. Białe słupy pary były wydmuchiwane na perony i spowijały ciepłym obłokiem czekających tam ludzi. Zwykle były to pojedyncze osoby, na ogół elegancko ubrani panowie w welurowych rękawiczkach i z wiązankami kwiatów obleczonymi w szorstki pergamin. Bywały też egzaltowane damy, które na widok wytęsknionych i długo oczekiwanych twarzy za szybami wagonów rozpinały gwałtownie parasolki lub odrywały od ust dłonie, wysyłając w przestrzeń całuski. Takich ludzi nie brakowało i teraz na peronie. Wyraźnie kontrastowała z nimi grupa trzynastu mężczyzn o ponurym wyglądzie, z których większość miała kaszkiety i cyklistówki naciągnięte na głowy. Wagon sypialny zatrzymał się prawie przed nimi. Erika z pewnym lękiem patrzyła na tych ludzi o wyglądzie bandytów, lecz po chwili się uspokoiła, widząc znajomą, okoloną rudymi, sztywnymi włosami twarz podwładnego Mocka. Eberhard, powierzywszy walizki bagażowemu, wyszedł na peron i – ku zdziwieniu swego współpracownika – wsunął dłonie pod pachy Eriki, zakręcił nią jak dzieckiem i postawił ją na peronie. Podał dłoń rudowłosemu oraz jeszcze dwóm mężczyznom, którzy – choć diametralnie różnili się wzrostem – mieli jedną cechę wspólną: obaj byli szpetni i odpychający.
– Macie fotografię, Smolorz? – zapytał Mock.
Smolorz sprawiał wrażenie pijanego. Chwiał się na nogach i uśmiechał bezmyślnie. Bez słowa wyjął z teczki duże zdjęcie i podał je Erice. Spojrzała na widniejącą na fotografii dziewczynę i powiedziała niepytana:
– Tak, poznaję. To ona przychodziła ze swoim ojcem do mieszkania przy Gartenstrasse.
– Dobrze – mruknął Mock i spojrzał krytycznie na Smolorza. – A teraz do dzieła. Czy ludzie Mühlhausa śledzą doktora Rossdeutschera? Gdzie leży mój ojciec?
– W szpitalu Wenzla-Hanckego, pod opieką doktora Rühtgarda – odparł Smolorz, odpowiadając na pytania według hierarchii ich ważności. – Nie wiem, jak wygląda sprawa z Rossdeutscherem. W naszym archiwum o Rossdeutscherze nic. Kompletnie. Tylko, gdzie mieszka. Karłowice, Korsoallee pięćdziesiąt dwa. Oto czego się o nim dowiedziałem. – Podał Mockowi kartkę papieru zapisaną równym pismem.
– Dobrze, Smolorz. – Mock przeczytał i zmienił się na twarzy. – Wygląda na to, że nasz Rossdeutscher był oskarżony przez Wrocławską Izbę Lekarską o stosowanie na swoich pacjentach praktyk okultystycznych. Obronił się skutecznie przed zarzutami. Jest bardzo ustosunkowany…
Mock rozejrzał się dokoła. Ich zgromadzenie budziło zainteresowanie. Przyglądał się im jakiś gazeciarz, jakiś żebrak dopraszał się o kilka marek.
– Rozgonić ich, Wirth. – Mock spojrzał na niewysokiego mężczyznę w meloniku, a ten przekazał jego rozkaz jednym ruchem dłoni stojącemu przy nim olbrzymowi. Ten ruszył na gapiów, a ci rozmyli się w obłokach pary.
– Smolorz – Mock spojrzał na Erikę – zabierzecie pannę Kiesewalter do mieszkania przy Gartenstrasse. Macie jej pilnować, dopóki was nie zmienię. I dzisiaj już ani kropli, zrozumiano? A my wszyscy – spojrzał na Wirtha – jedziemy. Najpierw do szpitala, a potem na Karłowice złożyć wizytę doktorowi Rossdeutscherowi.
Podszedł do Eriki i pocałował ją w usta.
– Dziękuję, że powiedział pan „panna Kiesewalter” – szepnęła, oddając pocałunek. – A nie po prostu „zabierzcie ją, Smolorz”. Dziękuję, że nie powiedział pan „ją”…
– Naprawdę tak powiedziałem? – Mock uśmiechnął się i przesunął szorstką dłonią po jej jasnym policzku.
Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem
Smolorz otworzył mieszkanie „czterech marynarzy”, wszedł pierwszy i przed nosem Eriki zatrzasnął drzwi. Pozapalał wszędzie światła i zlustrował dokładnie wszystkie pomieszczenia. Dopiero wtedy otworzył ponownie. Ujął Erikę pod łokieć i wprowadził ją do mieszkania. Zaryglował drzwi i usiadł ciężko przy kuchennym stole. Wyjął z teczki butelkę gdańskiego likieru Łosoś i nalał sobie sporą działkę do czystej szklanki. Popijając małymi łykami żrący płyn, patrzył, jak Erika wiesza w przedpokoju płaszcz, a potem – ubrana w kapelusik i obcisłą, wiśniową suknię – wchodzi do pokoju, pochyla się nad łóżkiem i poprawia skołtunioną pościel, której nikt nie zmieniał od trzech tygodni. Biodra Eriki i pogniecione prześcieradła, które – jak mniemał Smolorz – jeszcze wydzielają zapach dziewczyny, na chwilę zamąciły jego myśli. Przypomniał sobie baronową, która wije się w mokrej pościeli i jej męża stojącego obok łoża z zaintrygowaną miną. Oto pan baron von Bockenheim Und Bielau nosem wciąga biały proszek, a potem kaszle, rozpylając wokół gorzkie chmury.
Kolejny łyk Łososia niespecjalnie mu zasmakował. Winą za to obarczył wyobrażenie grzecznego i wyniosłego barona, które miał przed oczami. Dla polepszenia smaku napoju swoje myśli skierował ku osobom, które budziły u niego ciepłe uczucia. Co teraz robi mój mały Arthur? Czy bawi się samochodzikiem? Likier był znakomity. Czy klęczy teraz w kuchni w swych grubych spodniach wzmacnianych na tyłku skórzaną łatą i sunie małym modelem daimlera po jednej z czysto wypucowanych desek? Czystość w jego kuchni skojarzyła mu się z małżonką, panią Ursulą Smolorz. Oto klęczy na kuchennej podłodze i zmywa proszkiem Ergon gładkie deski. Jej mocne ramiona, kołyszące się łagodnie piersi, zapłakana piegowata twarz, jej rozrywający szloch, kiedy Smolorz, odtrąciwszy ją, trzaskał drzwiami i szedł w ślepym zamroczeniu w stronę okazałej willi na Wagnerstrasse, gdzie czekała na niego baronowa w aksamitnej mokrej od potu pościeli. Mały Arthur płakał, kiedy jego matka w furii, przyciszonym głosem tłumaczyła mu, że tatuś już go nie kocha, lecz kocha jakąś wywlokę. „Co to jest wywłoka, mamusiu?” – „To zła żmija, to diablica w ludzkiej skórze”, wyjaśniała. Arthur Smolorz ucieka od ojca, gdy ten chce go wziąć na ręce, krzyczy wniebogłosy: „Nie chcę cię, idź do włoki!” Wachmistrz kryminalny sięgnął po butelkę. Wiedział, co jest najlepsze na wyrzuty sumienia.