– Dzień dobry, doktorze Lasarius! – Po czym wzniósł obie ręce ku górze i zakrzyknął donośnym głosem do stójkowych: – Panowie, proszę o ciszę! – mówiąc to, spojrzał na śledczych i noszowych.
Śledczy wdeptali papierosy w ziemię, uczniowie ulotnili się szybko, przeciskając się między kolanami noszowych, doktor Lasarius zdjął cylinder i zaczął lustrację zwłok, przerzucając połamane kończyny, jego ludzie oparli się na noszach jak na włóczniach, Smolorz otrzepywał spodnie z błota, a Mock nachylał się do ucha Ilssheimera, wciąż ponawiając pytanie:
– Panie radco, kto to jest?
– Jestem komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus – powiedział wydający rozkazy policjant, jakby słyszał pytanie Mocka. – I zostałem nowym szefem komisji zabójstw. Przyjechałem z Hamburga, gdzie pełniłem podobną funkcję. A teraz ad rem. Dwaj uczniowie szkoły ludowej z Zielonego Dębu – Mühlhaus przeszedł do rzeczy – przyszli dzisiaj rano o wpół do ósmej na jaz na papierosa. Znaleźli ciała czterech mężczyzn. Dwa leżały na ziemi, a dwa następne na nich. – Policjant zbliżył się do ciał i zrobił użytek ze swej laski, która posłużyła mu za wskaźnik. – Jak panowie widzicie, denaci leżą bardzo nieregularnie. Tam, gdzie jeden ma głowę, drugi ma nogi. Wszyscy są prawie nadzy. – Laska kręciła piruety. – Jedynie na głowach mają marynarskie czapki, a na genitaliach skórzane woreczki. Ten osobliwy strój sprawił, że do współpracy zaprosiłem Oddział III b Prezydium Policji. Jest z nami jej szef, radca kryminalny Ilssheimer – Mühlhaus spojrzał z szacunkiem na swego kolegę – z najlepszymi swoimi ludźmi, asystentem kryminalnym Eberhardem Mockiem i wachmistrzem kryminalnym Kurtem Smolorzem. – Ton głosu Mühlhausa przy przymiotniku „najlepszy” wyrażał co najmniej powątpiewanie. – Punktualnie w południe odprawa u mnie w gabinecie. Wtedy będzie już po sekcji zwłok. To tyle ode mnie. A teraz pan, doktorze.
Doktor Lasarius skończył pobieżne oględziny. Zdjął cylinder, wytarł czoło palcami, którymi wcześniej dotykał trupów, sięgnął pod kitel i po dłuższej chwili wydobył stamtąd niedopałek cygara. Przyjął ogień od jednego z noszowych i wszyscy usłyszeli jego ironiczny głos:
– Dziękuję, że komisarz Mühlhaus tak dokładnie określił czas wykonania sekcji zwłok. Do dziś nie wiedziałem, że jestem jego podwładnym – głos stał się poważny. – Ustaliłem, że ci czterej ludzie nie żyją mniej więcej od ośmiu godzin. Mają wykłute oczy i połamane ręce i nogi. Miejscami na kończynach widoczne są wybroczyny wskazujące na odbicie podeszwy buta. To wszystko, co mogę teraz powiedzieć. – Odwrócił się do swoich ludzi. – A teraz zabieramy ich stąd.
Doktor Lasarius umilkł i przyglądał się, jak noszowi chwytają trupy za ręce i nogi i biorą potężny zamach. Ciała lądowały na noszach. Spośród rozsuniętych nóg wystawały skórzane suspensoria. Po chwili dało się słyszeć głuche uderzenia zwłok o podłogę policyjnej barki. Na rozkaz Lasariusa stojący na niej uczniowie odwrócili głowy od makabrycznego widoku. Doktor ruszył w stronę wozu, lecz zatrzymał się po chwili.
– To wszystko, co mogę powiedzieć, panowie – powtórzył zachrypniętym głosem. – Ale mogę coś jeszcze pokazać.
Rozejrzał się dokoła i wyciągnął z krzaków gruby uschnięty konar. Oparł go na dużym kamieniu i naskoczył nań obiema nogami. Rozległ się suchy trzask.
– Wszystko wskazuje na to, że morderca właśnie tak łamał im kończyny. – Lasarius pstryknął niedopałkiem w nadodrzańskie tarniny. Na krzaku zawisło oślinione cygaro, które przed chwilą oderwały od ust palce naznaczone trupim dotykiem.
Mock znowu poczuł włosy w gardle. Ukucnął. Policjanci, widząc jego konwulsje, odsunęli się ze wstrętem. Nikt nie chwycił go za spocone skronie, nikt nie nacisnął na żołądek, by przyśpieszyć jego akcję. Dzisiaj świat nie troszczył się o Mocka.
Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina dziewiąta rano
W dużym ślizgaczu, który nie poznał wojennego ognia i pochodził z demobilu wrocławskiej Wasserpolizei, siedziało sześciu policjantów po cywilnemu. Kierujący barką mat Martin Garbe obserwował ich spod daszka swej czapki, a kiedy nudziła go ich urywana rozmowa, rozglądał się po nieznanych sobie brzegach zarośniętych drzewami i obsadzonych potężnymi budynkami. Choć we Wrocławiu mieszkał od paru lat, służbę w policji rzecznej rozpoczął kilka tygodni temu i miasto widziane z perspektywy Odry wydawało mu się fascynujące. Co chwila schylał się zatem do ucha najbliżej siedzącego policjanta, szczupłego mężczyzny o semickich rysach, i upewniał się, czy prawidłowo rozpoznaje mijane miejsca.
– To ogród zoologiczny? – zapytał, wskazując na wysoki mur, zza którego dochodziły ryki drapieżników, karmionych codzienną porcją baraniny.
Zarośnięte brzegi Odry przesuwały się wolno. Nieliczni wędkarze, na ogół emeryci, wracali do domów z siatkami pełnymi okoni. Drzewa kipiały zielenią. Natura nie przyjmowała do wiadomości nadchodzącej jesieni.
– To wieża ciśnień, prawda? – szepnął, wskazując na kwadratowy budynek z cegieł przesuwający się po lewej stronie burty. Policjant kiwnął głową i zwrócił się do siedzącego naprzeciw kolegi, który trzymał zamykany na klucz sakwojaż z napisem „Materiały dowodowe”:
– Patrz, Reinert, jak szybko płyniemy. Mówiłem, że Odrą będziemy szybciej.
– Ty zawsze masz rację, Kleinfeld – mruknął jego rozmówca. – Twój talmudyczny umysł się nie myli.
Mat Garbe spojrzał na most Cesarski rozciągający się na stalowych pajęczynach i dodał gazu. Było gorąco i sennie. Policjanci na barce zamilkli. Garbe całą swoją uwagę skupił na nitach mostu, a kiedy już pod nim przepłynęli, na twarzach swych pasażerów. Czterech z nich nosiło wąsy, jeden – brodę, a jeden był gładko ogolony. Brodacz puszczał kółka z fajkowego dymu, który układał się na wodzie smugami, i rozmawiał szeptem z siedzącym obok niego wąsatym blondynem. Obaj każdym swoim słowem i gestem zaznaczali, że tutaj oni wydają rozkazy. Twarz Kleinfelda i Reinerta ozdabiały również nieduże wąsiki. Rudy wąs jeżył się pod nosem tęgiego i małomównego policjanta, który siedział obok gładko ogolonego zwalistego bruneta o zmęczonym spojrzeniu. Brunet pochylał się co chwila nad wodą i wdychał jej wilgotne tchnienie. Potem jego płuca rozrywał kaszel. Uporczywy i suchy – jakby coś podrażniło mu gardło. Brunet opierał się ramieniem o karabin maszynowy, w który wyposażony był ślizgacz, i wpatrywał się w wodę. Mata Garbego znudziło oglądanie sześciu milczących mężczyzn i spojrzał w górę na spód mostu Lessinga, do którego teraz dopływali. Między filarami kapała woda lub koński mocz. Garbe manewrował tak, by ani jedna kropla nie spadła na jego barkę. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie mostu, Garbe zorientował się, że jego uwagi umyka bardzo interesujący fragment rozmowy.
– Dalej nie rozumiem, ekscelencjo – w głosie bruneta dała się słyszeć ledwie tłumiona irytacja – dlaczego mojego człowieka i mnie wezwano do tej zbrodni? Czy zechciałby mi pan to wyjaśnić jako mój bezpośredni zwierzchnik? Czy zwiększono nam zakres obowiązków?
– Oczywiście, Mock – blondyn z wąsikiem mówił dyszkantem. – Ale najpierw ustalmy jedno. Nie muszę wam niczego wyjaśniać. Słyszeliście o czymś takim jak rozkaz? Praca w policji opiera się na wydawaniu rozkazów i często wymaga mocnego żołądka. A podwładni mają wykonywać rozkazy, choćby mieli się porzygać sto razy w ciągu jednego dnia. Czy my się rozumiemy, Mock? I nie tytułujcie mnie ekscelencją, chyba że chcecie być bardzo ironiczni.
– Tak jest, panie radco kryminalny – powiedział brunet.
– To dobrze, że to zrozumieliście. – Blond wąsik podniósł się w uśmiechu. – A teraz pomyślcie i odpowiedzcie mi sami: jak sądzicie, dlaczego i ja, i wy tu jesteśmy? Dlaczego komisarz kryminalny Mühlhaus nas poprosił o pomoc?