Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina ósma wieczorem
Siostra Hermina, dyżurująca na oddziale chirurgicznym szpitala Wenzla-Hanckego, odłożyła słuchawkę telefonu. Była zła jak osa. Po raz kolejny tego dnia otrzymała polecenie od doktora Corneliusa Rühtgarda i po raz kolejny w cichości swego serca wyraziła z tego powodu dezaprobatę. Co to ma znaczyć! Od kiedy to lekarz z innego oddziału wydaje jej polecenia?! Postanowiła się poskarżyć swojemu bezpośredniemu przełożonemu, ordynatorowi oddziału chirurgicznego, doktorowi Karlowi Heintze. Co za bezczelność! Ten Rühtgard, jako dermatolog, powinien się ograniczyć do swoich gnijących za życia prostytutek i chutliwych mieszczan, których toczy kiła w trzecim stadium! Siostra Hermina odgoniła złe myśli, nielicujące z jej łagodną wyrozumiałością, okrzepłą przez lata w służbie bliźnim, i przyglądała się z okien dyżurki, jak dwóch pielęgniarzy popycha wózek, na którym zamroczony morfiną, brzuchaty pan Karl Hadamitzky zmierza w stronę sali operacyjnej – na spotkania sączka i skalpela, który ma wyciąć rakowatą narośl na jego nerce.
Za wózkiem biegł jakiś pan w rozpiętej marynarce i wachlował się melonikiem. Siostra Hermina zapatrzyła się przez chwilę na niego: jej zainteresowanie wzbudziła śniada cera mężczyzny, oczerniona mocnym cieniem zarostu, jego szerokie ramiona i czarne, falujące włosy. Minął jej dyżurkę bez słowa wyjaśnienia, kim jest i co tu robi. Tego było za wiele.
– Hola, mój panie! – krzyknęła donośnym, prawie męskim głosem. – Czy pan idzie odwiedzić kogoś z naszych chorych?! Trzeba się najpierw zameldować u mnie!
– Eberhard Mock – powiedział mężczyzna chrapliwym basem. – Owszem, idę odwiedzić mojego ojca, Willibalda Mocka.
Powiedziawszy to, przykrył głowę melonikiem i następnie zdjął go, kłaniając się w ten sposób siostrze Herminie. Ukłon ten był tyleż dworski, co ironiczny. Nie czekając na pozwolenie, zlekceważywszy jakąkolwiek jej reakcję, ruszył szybko korytarzem.
– Mock Willibald, Mock Willibald – powtarzała rozzłoszczona siostra, przesuwając palcem po kolumnie nazwisk. Po chwili palec się zatrzymał. Ach, to ten, który znalazł się na naszym oddziale na polecenie doktora Rühtgarda, to ten pacjent specjalnej troski! Co to znaczy specjalnej troski? Wszyscy wymagają jak najtroskliwszej opieki! Nie tylko starszy pan Willibald Mock! Już ja to ukrócę!
Siostra Hermina sięgnęła po telefon i wykręciła numer domowy profesora Heintzego.
– Mieszkanie doktora Heintzego – usłyszała w słuchawce dobrze wyćwiczony, męski głos.
– Mówi siostra Hermina ze szpitala miejskiego Wenzla-Hanckego. Czy mogłabym rozmawiać z panem doktorem?
Kamerdyner nie raczył odpowiedzieć i położył słuchawkę obok telefonu. Tak zachowywał się zawsze – o czym wiedziała – gdy słyszał nazwisko przedstawiającego się niepoprzedzone żadnym tytułem naukowym. Słyszała dźwięki fortepianu, rozweselone głosy i brzęk kieliszków. Zwykłe odgłosy sobotniego przyjęcia u doktorostwa.
– Słucham siostrę – głos doktora Heintzego nie był zbyt przyjazny.
– Panie profesorze, ten doktor Rühtgard z oddziału chorób zakaźnych szarogęsi się i wydaje mi polecenia względem tego…
– Ach, już wiem, o co chodzi siostrze – przerwał jej nieco poirytowany doktor Heintze. – Proszę mnie uważnie posłuchać. Wszystkie polecenia doktora Rühtgarda są moimi poleceniami. Czy siostra mnie dobrze zrozumiała? – Trzasnęła odłożona na widełki słuchawka.
Siostra Hermina nie była już poirytowana, lecz zaciekawiona. Kim jest ten starszy pan ze wstrząsem mózgu i złamaną w dwu miejscach nogą? Niewątpliwie jakąś ważną osobistością. Stąd żądania Rühtgarda, by przenieść go do salki jednoosobowej i aby – mimo szczupłości personelu – sprawować nad nim opiekę całodobową. A teraz ten jego syn… Elegancki i arogancki.
Siostra Hermina ruszyła korytarzem w stronę separatki, w której leżał starszy pan Mock. Szelest jej wykrochmalonego fartucha i widok połamanych skrzydeł jej czepca budziły chorych do życia i napawały ich nadzieją. Prostowali się na swych łóżkach i nie zwracali uwagi na ból, wiedząc, że za chwilę siostra Hermina jednym zastrzykiem i jednym wyrozumiałym spojrzeniem wprowadzi ich w krainę łagodności i spokoju. Ich nadzieje były jednak płonne. Siostra Hermina zapukała do separatki i weszła do niej, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi. Nic dziwnego, że nikt nie odpowiadał. Starszy pan Mock leżał nieprzytomny, a jego syn przyciskał do ust pokłutą igłami dłoń ojca. Spojrzała na pana Mocka młodszego i poczuła niesmak. Zawsze czuła niesmak, gdy widziała płaczących mężczyzn.
Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, godzina jedenasta w nocy
Siostra Hermina zbliżała się z kaczką do drzwi separatki i otworzyła je na oścież, będąc pewna, że znów zobaczy dwóch uśpionych panów. Jednego z nich ukoił, jak nieco patetycznie tłumaczyła sobie siostra Hermina, ból ciała, drugiego – ból duszy. Tym razem siostrę Herminę zawiodła jej skądinąd bezbłędna intuicja. Żaden z nich nie spał. Starszy pan Mock przerwał na jej widok jakąś dłuższą wypowiedź i przyjął od niej kaczkę z widoczną ulgą. Młodszy pan Mock wyszedł na korytarz, nie chcąc najwidoczniej przeszkadzać ojcu, i zapalił papierosa. Siostra Hermina wyniosła krępujący przedmiot i – pamiętając twarde słowa doktora Heintzego – nie ośmieliła się zwrócić palaczowi uwagi na niestosowność oddawania się w tym miejscu zgubnemu nałogowi. Młodszy pan Mock – jakby telepatycznie odbierając jej myśli – zdusił butem niedopałek, zawinął go w kawałek papieru i wszedł z powrotem do separatki. Siostra wsunęła kaczkę pod stojący na korytarzu wózek, wypełniony czystymi prześcieradłami, zdjęła swój imponujących rozmiarów czepiec i przysunęła ucho do szpary w drzwiach.
– Gdybyś był wtedy w domu – usłyszała zduszony jęk chorego – pogoniłbyś tego włamywacza, który hałasował po nocy…
– To nie był włamywacz, ojcze – przerwał mu zachrypnięty bas. – Włamywacz nie hałasuje… Gdyby się ojciec zgodził wyprowadzić z tego domu, gdyby ojciec nie był tak uparty, nie byłoby tego wypadku…
– Gdyby, gdyby… – najwidoczniej starszy pan nabierał sił, skoro tak udatnie przedrzeźniał syna. – To gadzina jedna… Mówi mi, że to wszystko moja wina… Tak? Moja? A kto wyjechał z jakąś dziwką, nie wiadomo gdzie, i zostawił starego samego bez żadnej pomocy? Kto? Duch Liczyrzepa? Nie, to mój własny syn, Eberhard… Nikt, tylko on… A ty, stary, zdychaj, czas na ciebie… Tak się odwdzięczył ojcu…
– A za co ja właściwie miałem się ojcu odwdzięczyć? – Siostra Hermina wielokrotnie słyszała ten ton, ten zduszony timbre. Tak mówili ci, którzy dowiadując się o śmierci swych bliskich, rozpaczliwie starają się nie okazać słabości. Intonacja rozpięta na diametralnie przeciwnych nutach – jak mutacja dorastającego chłopca.
Zapadło milczenie. Cicho syczała para w sterylizatorach, chorzy pojękiwali przez sen, na sali operacyjnej brzęknęła o kamienną podłogę blaszana nerka wypełniona rakowatymi tkankami pana Hadamitzky’ego, szpital usypiał, budziły się karaluchy pod zlewami i w wilgotnych zaułkach pod rurami kanalizacyjnymi. W szparze niedomkniętych drzwi oprócz ucha pojawiło się również oko siostry Herminy. Chory ściskał mocno rękę syna. Mieli identyczne dłonie o krótkich grubych palcach.
– Masz rację – głos starszego pana był prawie rzężeniem umierającego. Po jego twarzy przesuwały się fale bólu. – Dupczyć i płodzić potrafi każdy osioł. Masz rację… Tylko tyle mi zawdzięczasz…
Syn ścisnął dłoń ojca tak mocno, że siostra Hermina przysięgłaby, że pod wpływem tego uścisku zadrżała noga otulona twardymi deszczułkami.
– Już nigdy cię nie zostawię – powiedział syn.
Wstał i gwałtownie rzucił się ku drzwiom. Siostra Hermina odskoczyła. Wychodzący minął ją z dziwnymi błyskiem w oczach. Musiał zauważyć moje pomieszanie – pomyślała, poprawiając czepek. Łuny biły na jej suchych policzkach pokrytych jasnym meszkiem. – Jeszcze gotów pomyśleć, że baranieję na jego widok.
Siostra Hermina myliła się. Była ostatnią osobą, o której teraz myślał asystent kryminalny Eberhard Mock.