Wrocław, sobota 27 września 1919 roku, kwadrans na północ
Na Korsoallee, naprzeciwko okazałej willi doktora Rossdeutschera, stał nowoczesny adler. O obecności pasażerów, siedzących w aucie, świadczyły cztery ogniki papierosów. Podobne ogniki jarzyły się pod dwiema dużymi lipami stojącymi przed samym ogrodzeniem willi zakończonym szpicami w kształcie płomieni. Okna domu były rozświetlone, a zza częściowo opuszczonych żaluzji dochodziły podniesione głosy – jakby ktoś się kłócił albo składał uroczyste przysięgi.
Na cichej uliczce pojawił się samotny mężczyzna. W kąciku jego ust również jarzył się papieros. Zbliżył się do auta i otworzył gwałtownie tylne drzwi od strony kierowcy.
– Posuńcie się, Reinert – powiedział ochryple. – Nie jestem już taki szczupły, aby się koło was zmieścić.
– To Mock – powiedział Reinert i ustąpił posłusznie miejsca.
Mock rozejrzał się po ciemnym wnętrzu automobilu i rozpoznał innych policjantów z komisji morderstw: za kierownicą siedział Ehlers, tylną kanapę zajmowali nieodłączni Reinert i Kleinfeld. Obok kierowcy rozwalał swe tłuste uda jakiś nieznany Mockowi człowiek w cylindrze.
– Powiedzcie mi, panowie – szepnął Mock – co wy tu robicie? I co robią ci sprytni wywiadowcy pod drzewami? Ich papierosy widać już z brzegu Odry. Wszyscy, którzy wychodzą z knajpy „Nad Starą Odrą” zadają sobie pytanie: kim są ci dwaj czający się pod drzewami? Myślicie, panowie, że podobnego pytania nie stawiają sobie służący doktora Rossdeutschera?
– Służby nie ma w domu – powiedział Ehlers. – Kucharka i kamerdyner opuścili dom około szóstej.
– Kto to jest? – odezwał się jegomość w cylindrze, a w jego złym oku błysnął monokl. – I jakie ma uprawnienia do zadawania pytań?
– Asystent kryminalny Eberhard Mock, doktorze Pyttlik – powiedział zimno Ehlers. – To człowiek, który jak nikt ma prawo stawiać takie pytania. A naszym obowiązkiem jest na nie odpowiadać.
– Niech pan mnie nie uczy moich obowiązków, Ehlers. – Monokl spadł na klapę rozzłoszczonego doktora Pyttlika. – Ja tu jestem waszym zwierzchnikiem jako przedstawiciel władz miejskich. Wiem, kim jest Mock i jaką godną pożałowania rolę odgrywa w tej sprawie. Wiem też, że Mock jest odsunięty od śledztwa i przebywa na urlopie. – Doktor Pyttlik obrócił nagle na fotelu swe stukilogramowe ciało, a adler zakołysał się na swych resorach. – Mock, co wy tu robicie, do cholery?! Powinniście być na grzybach albo na rybach…
Mock poczuł na swej twarzy oddech przesycony dymem podłego cygara. Policzył w myślach po łacinie do dwudziestu i spojrzał na poirytowane oblicze doktora Pyttlika.
– Powiedział pan, panie Pyttlik… – Mock wciąż szeptał.
– Doktorze Pyttlik – poprawił go posiadacz tytułu naukowego.
– Powiedział pan, panie Pyttlik, że wie, jaką ja odgrywam godną pożałowania rolę w całej sprawie. A jaką rolę odgrywa pan? Czy równie żałosną?
– Ja on śmie! – zachłysnął się świętym oburzeniem Pyttlik. – Niech pan powie, Kleinfeld, kim ja tu jestem…
– Sam mu pan to może powiedzieć – uśmiechnął się Kleinfeld. – Nie jest pan małomównym Mojżeszem, za którego musiał przemawiać elokwentny Aaron.
– Jestem tu jako pełnomocnik burmistrza – podniósł głos Pyttlik. – I mam dopilnować, aby zatrzymanie doktora Rossdeutschera odbyło się zgodnie z prawem. Poza tym ja dowodzę tą akcją i ja wydam rozkaz do jej rozpoczęcia.
– On jest dowódcą? On jest tu szefem? – Mock wymierzył sobie lekki policzek, jakby chciał otrzeźwieć. – To jest nowy prezydent policji?
– Bez decyzji pana Pyttlika… – odezwał się Ehlers.
– Doktora Pyttlika – pełnomocnik był mocno poirytowany.
– Pan Pyttlik podejmuje decyzję. – Ehlers nie zwrócił na pełnomocnika najmniejszej uwagi. – Taki jest rozkaz komisarza kryminalnego Mühlhausa.
– Gdzie jest Mühlhaus? – Mock przetarł oczy.
– Co was to obchodzi, Mock? – Pyttlik obniżył swój głos do szeptu. – Jedźcie gdzieś, wypocznijcie… Na grzyby albo na ryby…
– Gdzie jest Mühlhaus? – Mock spojrzał w oczy Reinertowi.
– Negocjuje – mruknął Reinert. – Prosi burmistrza o pozwolenie zatrzymania i przesłuchania doktora Horsta Rossdeutschera.
– Teraz, w nocy, negocjuje? – tym razem Mock spojrzał na Pyttlika.
– Teraz nie – sapnął zrezygnowany pełnomocnik. – Niestety, nie. Teraz pan burmistrz jest na jakimś przyjęciu i komisarza Mühlhausa przyjmie dopiero jutro. A my musimy tu siedzieć i czekać do rana na decyzję pana burmistrza. Bo nie możemy odejść od tego domu… – spojrzał tęsknie na pobliską gospodę.
Mock wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. Stał przez chwilę na trotuarze i wpatrywał się w okno willi. Dochodziły stamtąd odgłosy jakichś pieśni. Nagle wysoki kobiecy głos wybił się ponad inne. Do uszu policjantów dotarła wysoka inkantacja. Śpiew syren. To skojarzenie pomogło Mockowi w odzyskaniu spokoju ducha po wypowiedzi Pyttlika. Przed oczami stanęła mu gimnazjalna pracownia języków klasycznych. Wśród map Italii i Hellady, wśród gipsowych popiersi, na których uczniowie zostawiali ślady szkolnej zgryzoty, wśród greckich i łacińskich tabel koniugacyjnych odpowiada młody Eberhard Mock. Recytuje fragment Odysei i poprzez lotne heksametry przebija obraz przywiązanego do masztu Odyseusza, którego wzywa syreni śpiew kusicielek. W ciemnej uliczce Korsoallee nagle rozdzwoniły się strofy Homera.
– Tym to wesoło. Śpiewają i śpiewają – powiedział Pyttlik, wskazując na rozświetlone okna willi Rossdeutschera. – A ten, co? – teraz pokazał palcem na Mocka. – Oszalał? Co on tam gada?
Mock okrążył auto i podszedł do okna, z którego wystawał cylinder.
– Dziękuję panu za wyjaśnienia, doktorze Pyttlik – powiedział Mock. – Mam jeszcze jedno pytanie. Chciałem się upewnić. Nie wiem, czy pan wie… Doktor Rossdeutscher jest człowiekiem, który korzystał z usług czterech zamordowanych męskich prostytutek, jest człowiekiem, który najprawdopodobniej widział ich po raz ostatni. Trzeba go przesłuchać. Nikt tego nie robi. Zamiast tego burmistrz przysyła pana, doktorze, czyni pana odpowiedzialnym za całą akcję, innymi słowy – powierza panu obowiązki komisarza Mühlhausa, a dla samego komisarza Mühlhausa nie ma dziś czasu. Czy tak właśnie jest, doktorze Pyttlik?
– Wypraszam sobie – Pyttlik rzucił się w aucie, które ponownie osiadło na nowych, doskonale wyważonych resorach. – Wasze insynuacje wobec pana burmistrza są wysoce…
Mock gwizdnął trzykrotnie. Potem rozcapierzył palce na nalanej twarzy Pyttlika i pchnął ją mocno w stronę Ehlersa. Usłyszał trzask gniecionego cylindra. Na uliczkę wtargnęło sześciu mężczyzn od strony gospody i siedmiu od strony parku. Dwaj wywiadowcy opuścili swe stanowiska pod drzewami i podeszli zdezorientowani do adlera. Pyttlik w pogniecionym cylindrze usiłował wygramolić się z automobilu.
– Teraz ja przejmuję dowodzenie – powiedział Mock prosto w rozwścieczoną twarz knura i zaparł nogą drzwi.
– To jest przemoc! – wrzasnął Pyttlik, nie mogąc wyjść z auta. – Napad na przedstawiciela burmistrza! Odpowiesz mi za to, Mock. Jesteś skończony, Mock! Brać go! – krzyknął do dwóch wywiadowców, którzy opuścili swe stanowiska pod lipami, a teraz przyglądali się całemu zajściu z obojętnymi minami. – Aresztować go!
– Nie ruszać się – rzucił im z wnętrza auta Ehlers. – To jest napad, doktorze Pyttlik. Sam pan tak powiedział. Zostaliśmy sterroryzowani.
– Napadł mnie! Zaatakował! – wrzeszczał Pyttlik i znów zakołysał adlerem. – Biorę was na świadków!
– Widziałeś coś, Kleinfeld? – zapytał sennie Reinert, obserwując Mocka forsującego przy pomocy wysokiego osiłka ogrodzenie z niebezpiecznymi szpicami.
Ludzie Mocka przeskakiwali bez trudu przez parkan i rozbiegali się wokół willi doktora Rossdeutschera. Olbrzym otworzył wytrychem – jak sądził Reinert – drzwi kuchenne. Mock powiedział coś cicho do niewysokiego mężczyzny w meloniku, a ten kilkoma ruchami dłoni przekazał to osiłkowi. Mock wszedł do domu, a za nim wślizgiwali się jego ludzie.
– Widziałeś coś, Kleinfeld? – powtórzył Reinert. – Czy ktoś kogoś zaatakował?
– Ależ skąd! – mruknął Kleinfeld. – Widzę tylko, że pan Pyttlik nie może znaleźć sobie miejsca w aucie. Wciąż się kręci jak Jonasz w brzuchu wieloryba.