27 IX 1919
Wieczorem miało się odbyć zebranie, na którym musieliśmy uzyskać akceptację bóstw. Wywołanie erynij nie wydawało się niczym trudnym, lecz dokonanie tego wbrew woli Najwyższych byłoby strasznym świętokradztwem. Moim zadaniem, jako kronikarza naszego bractwa, jest dokładne opisanie obrzędów akceptacyjnych.
Na zebraniu stawili się: Mistrz oraz bracia Eckhard z Pragi, Hermann z Marburga i Johann z Monachium. Byli też wszyscy wrocławscy bracia. Po modlitwie do Natura Magna Mater rozpoczęliśmy obrzędy inicjacyjne. Hymn do Kybele, a następnie staroindyjskie mantry ku czci Gauri wprowadziły w trans nasze medium. Po chwili bóstwo odezwało się jego wysokim głosem. Brat Johann z Monachium tłumaczył, a brat Hermann z Marburga zapisywał boski przekaz. Nasze medium ma wielką siłę. Córka ma w sobie całą moc ojca. To pewne. Trzeba tylko tę silę uwolnić. Medium potrafiło uwolnić wszystkie byty krążące wokół niego. Było w stanie wyłapywać z rzeczywistości ponadzmysłowej potężne wiązki duchowej energii. Słyszeliśmy szepty i głosy wokół i wewnątrz domu.
Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, kwadrans po północy
Mock stał w drzwiach wielkiego pokoju i obserwował zgromadzonych w nim ludzi. Mógł to robić otwarcie i bez żadnego skrępowania, ponieważ zebrani byli całkowicie i ślepo skoncentrowani na siedzącej na wózku inwalidzkim kobiecie, a ich spojrzenia zawisły u jej ust. Kobieta ta krzyczała coś wysokim głosem – a wtedy nadymała się woalka oblepiająca jej dużą głowę, która albo została ogolona, albo obklejona ściśle przylizanymi włosami. Filologiczny umysł Mocka rejestrował syczące i szumiące głoski w okrzykach kaleki, które budowały całe frazy spojone wyraźnym przyciskowym rytmem.
W ogromnym pokoju o ścianach wybitych czarną od starości boazerią, w którym nie było nic oprócz siedmiu skórzanych foteli i stosów starodruków ustawionych na biurku trzymetrowej długości, siedziało siedmiu mężczyzn. Wszyscy oni byli ubrani wieczorowo – we fraki, w których wycięciu błyszczały śnieżnobiałe gorsy. Najstarszy ze zgromadzonych tłumaczył ekstatyczne jęki kaleki, pięćdziesięcioletni brodacz o urzędniczym wyglądzie notował jego przekład, a pozostali wpatrywali się napiętym wzrokiem w kaleką prorokinię.
Mock odniósł wrażenie, że kobieta recytuje jakiś poemat w nieznanym mu języku. Poczuł niekłamany podziw dla starszego mężczyzny, który ex abrupto tłumaczył wypowiedzi, a czynił to tak wolno i dokładnie, że siedzący przy nim brodaty sekretarz bez najmniejszego wysiłku wszystko dokładnie notował i rzucał co chwila zapisane kartki na stos innych spiętych stalowym spinaczem.
Mock wszedł do pokoju i zaklaskał głośno w dłonie.
– Przerwa, drodzy panowie – krzyknął.
Nikt niczego nie przerwał. Kaleka wypluwała z siebie dalej ciemne tautologie, a woalka przyklejała się do jej ust, wilgotniejąc od śliny. Zgromadzeni nie odrywali od niej oczu. Prowadzący zebranie pomylił się w tłumaczeniu, a brodaty sekretarz coś kreślił w notatkach. Nikt nawet nie spojrzał na Mocka.
– Który z panów jest doktorem Rossdeutscherem? – zapytał Mock.
Odpowiedziały mu okrzyki chromej Sybilli. Krztusiła się i dławiła zbitkami spółgłosek, których nie przecinała żadna samogłoska, nie rozbijała żadna anaptyksa. Mock okrążył zgromadzonych i zbliżył się do sekretarza. Sięgnął po stos kartek i rozgiął spinacz. Wyjął kilka z nich z samego środka. Zaczął czytać.
– To on – tłumaczył prowadzący, a jego sekretarz skrzętnie zapisywał. – On tu jest. Nasz największy wróg. On tu jest!
„Dokonałem eksperymentu, czas zweryfikuje jego wyniki. Jak to zrobiłem? Odizolowałem tego człowieka i zmusiłem go do pisemnego przyznania się do cudzołóstwa. Jest to dla niego straszne wyznanie, ponieważ jest on do szczętu przesiąknięty mieszczańską moralnością. Przyprowadziłem tego człowieka w wiadome miejsce późną nocą. Był zakneblowany i związany. Uwolniłem jego prawą dłoń. Przywiązałem go do krzesła. Wtedy jeszcze raz mu kazałem zdementować to, co wcześniej napisał, i obiecałem, że jak będzie mi posłuszny, to dam ten drugi list jego żonie. Gorączkowo coś nabazgrał. Zabrałem mu drugi list i wsunąłem do kratki odpływowej. Widziałem jego wściekłość i ból. «Ja tu wrócę», mówiły jego oczy. Wtedy wyniosłem tego człowieka do powozu i pojechaliśmy. Potem go zabiłem i zostawiłem tam, gdzie niechybnie zostanie znaleziony. Jego duch wróci i skieruje uwagę mieszkańców ku kratce odpływowej” – przeczytał Mock.
Medium zaczęło wyć. Tarło wykrzywionymi kolanami, toczyło z ust ślinę i rzucało głową. Woalka zsuwała się powoli z gładkiej czaszki. Obleczona w rękawiczkę dłoń wsunęła się między fałdy sukien. Wrzask, który przypominał szczekanie wściekłej suki, udzielił się tłumaczowi.
– To on! To on! – przekładał tłumacz. – Zabić go! Zabić! „Zjadłem kolację i poszedłem pod kamienicę, w której znikła śledzona przeze mnie przedwczoraj prostytutka. Czekałem. Wyszła około północy i mrugnęła do mnie znacząco. Po chwili byliśmy w dorożce, a za kwadrans w miejscu, gdzie składamy ofiary duchom naszych przodków. Rozebrała się sama, za sowitą opłatą pozwoliła się również związać, nie protestowała, kiedy ją kneblowałem. Miała paskudną egzemę na szyi. To było spełnienie antycypacji. Przecież wczoraj złożyłem nauce w ofierze dyrektora W., lat sześćdziesiąt, który miał identyczną egzemę. I również na szyi!” – czytał Mock.
Odłożył stos kartek i spojrzał na brodatego sekretarza. Na Korsoallee wjeżdżały policyjne auta. Mocka atakowały zewsząd ostre dźwięki. Słyszał wycie syren, rozdzierające zawodzenie suki, szum morskiego wiatru. Chwycił piszącego za gardło i przycisnął go do oparcia fotela. Jego łysawa głowa głucho stuknęła o drewniany szpic zwieńczający oparcie.
– Ty to pisałeś, skurwysynie?! – Mock wysunął dolną szczękę i pokrył gęstą brodę sekretarza kropelkami swojej śliny. Nagle poczuł uderzenie w udo. Odwrócił się i skamieniał. Istota na wózku inwalidzkim miała rzadkie przylizane włosy. Spomiędzy nich przebijały białe płaty skóry. Były one pokryte tu i ówdzie ciemnymi cętkami, których zrogowaciałe brzegi porośnięte były rzadkimi kłakami. W otwartych, bełkocących ustach wibrował czubek języka. Jajowata głowa rzucała się na boki i uderzała raz jedną, raz drugą skronią w oparcie wózka inwalidzkiego.
– Zarżnąć go! Zarżnąć! Rozerwać!
Mock podniósł ramię i zamachnął się.
– Nie bij jej!!! – usłyszał krzyk sekretarza. – Ona ci wszystko powie!!! Poznasz swój błąd, Mock! Pomyliłeś się wtedy w Królewcu! Wyznaj swój błąd!
Na moment głowa Mocka znalazła się w zatoce łokcia i ramienia. Uderzył. Poczuł ból w nadgarstku. Kaleka otworzyła szeroko oczy i – przewracając się do tyłu wraz z wózkiem – wypluła z ust przegryziony język. Już nie dławiła się niestrawnymi grupami spółgłoskowymi, dławiła się własną krwią.
Sekretarz podbiegł do niej, ukląkł i przewrócił na bok. Kaleka kopała w agonii wykrzywionymi nogami. Sekretarz oderwał od jej głowy swój skrwawiony policzek i wpatrywał się w Mocka. Nabrzmiała pręga przecinała jego twarz. Błyszczało oko krwawo obwiedzione wstęgą posoki.
– Nazywam się doktor Horst Rossdeutscher. – Otarł krew z twarzy i wskazał palcem na leżącą istotę. – A to moja córka, Louise Rossdeutscher. Zabiłeś ją, Mock. Najsilniejsze medium, jakie kiedykolwiek istniało. Ja spełniałem jej wszystkie zachcianki, zaspokajałem wszelkie potrzeby, a ty, szewski synu, zabiłeś ją jednym uderzeniem twojego kopyta.
Na schodach rozległy się kroki podkutych butów. Doktor Pyttlik i komisarz Mühlhaus wspinali się na piętro.
– Ale dosięgnie cię zemsta, Mock – krzyknął Rossdeutscher i wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni fraka. – Dosięgną cię erynie, które się zrodzą z trupów najbliższych ci osób. – Rossdeutscher wyjął rewolwer i włożył sobie w usta. – Osoby, które kochasz, Mock… – zaseplenił przez lufę rewolweru. – Powiedz, Mock, gdzie one teraz są… Nacisnął spust. Syreny umilkły.
Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, wpół do drugiej w nocy
Mock przeskakiwał po trzy stopnie, wspinając się na czwarte piętro oficyny przy Gartenstrasse. Głośny stukot jego trzewików na drewnianych schodach budził mieszkańców i ich psy. Pokonywał piętro za piętrem ścigany ujadaniem, przekleństwami oraz smrodem buchającym z brudnych kuchni i nieszczelnych wychodków.