Mock wyszedł ze szpitala Wenzla-Hanckego i stanął w zamyśleniu koło kiosku z gazetami na rogu. Co chwila potrącały go małe dzieci w niedzielnych garniturkach i sukienkach. Trotuarem maszerowały całe rodziny, śpiesząc się do ewangelickiego kościoła św. Jana Chrzciciela na przedpołudniową mszę. Kroczyli pracowici ojcowie, a w ich wydatnych brzuchach soki trawienne rozpuszczały niedzielne serdelki; obok dreptały zaczerwienione, spocone od słońca matki i parasolkami zaganiały stadka niesfornych dzieci. Mock uśmiechnął się i schował za kiosk, aby dać swobodne przejście czworgu młodym obywatelom, którzy trzymali się za ręce i szli ławą, śpiewając górniczą piosenkę.
Gluck auf! Gluck auf! Der Steiger kommt! Und er hat sein helles Licht Und er hat sein helles Licht Bei der Nacht Schon angezundt. Szczęść Boże! Szczęść Boże! Nadchodzi sztygar! On swoje jasne światło On swoje jasne światło już zapalił.
Za dziećmi zmierzała dwunastoletnia może dziewczynka w pocerowanych grubych pończochach. Przed sobą niosła bukiet róż i podsuwała go pod nos ludziom stojącym przy wejściu do szpitala.
Mock spojrzał na swoje odczyszczone ubranie i na trzewiki, na których gruba warstwa pasty pokryła zarysowania. Rękaw marynarki był porządnie przyszyty, a melonik wyczyszczony nad parą, o czym świadczyła niezwykła miękkość filcu. Kiwnął palcem na dziewczynkę. Podbiegła do niego z bukietem róż, kulejąc wyraźnie. Mock przyjrzał się krytycznie kwiatom.
– Zaniesiesz ten bukiet do szpitala, dla siostry, która miała dziś nocny dyżur – wręczył dziewczynce dziesięć marek i mały kartonik z napisem „Eberhard Mock, Prezydium Policji” – i dołączysz moją wizytówkę.
Dziewczynka pokuśtykała do szpitala, a Mock przypomniał sobie kalekę, którą wczoraj zabił, i puste łóżko Eriki. Przepona podniosła się, a przełyk wypełniła gryząca żółć. Zrobiło mu się słabo. Przytrzymał się ręką parkanu. Wszystko postrzegał w ukośnej perspektywie. Reprezentacyjna Neudorfstrasse wykrzywiała się w żółto-czarnych refleksach. Potężne kamienice o skomplikowanych ornamentach tłoczyły się i napierały jedna na drugą. Oparł głowę o pręty parkanu ogradzającego szpital i zamknął oczy. Pękała mu głowa. Czuł się, jakby miał kaca. Najgorszy kac był lepszy od wyrzutów sumienia – od kopiących podłogę wykrzywionych nóg kaleki i od pustego łóżka, w którym nie było nawet śladu zapachu Eriki. Mock chciał mieć kaca, chciał cierpieć, byleby nie słyszeć szczekania erynij. Podniósł oczy i ujrzał zalaną słońcem ulicę we właściwej perspektywie. Wśród szyldów na końcu ulicy wybijał się napis: „M. Horn. Towary kolonialne”. Mock znał właściciela i wiedział, że potrafi go przekonać do sprzedania mu butelki likieru nawet w dzień wolny od pracy.
Ruszył w stronę sklepu, lecz zatrzymał się przy krawężniku. Panował duży ruch. W stronę centrum miasta sunęły powozy i automobile, które wiozły mieszczan do kościoła, w stronę przeciwną udawali się ci, którzy chcieli rozkoszować się jesiennym spacerem w Parku Południowym. Nagle powstało zamieszanie. Jakiś fiakier omal nie uderzył dyszlem w jadący dość szybko automobil. Koń szarpnął się w uprzęży, a dorożkarz przeklinał szofera i zamierzał się batem na wytwornego pana siedzącego w odkrytym aucie. Wykorzystując zamieszanie, Mock wskoczył na ulicę i pobiegł w stronę sklepu, gdzie na półkach tkwiły butle pełne różnokolorowej słodyczy.
Nie dotarł do nich jednak, bo pod sklepem Horna zaczepił go gazeciarz.
– Wydanie specjalne „Breslauer Neueste Nachrichten” – wrzasnął chłopak w kaszkiecie. – Wampir wrocławski popełnia samobójstwo!
Mock, widząc artykuł na pierwszej szpalcie, zapomniał o alkoholu.
„WAMPIR JUŻ NIE ZAGRAŻA MIESZKAŃCOM WROCŁAWIA”
„Dzisiaj w nocy podczas seansu spirytystycznego popełnił samobójstwo znany wrocławski lekarz, dr Horst Rossdeutscher. W mieszkaniu samobójcy znaleziono zapiski, swoisty pamiętnik mordercy, w którym zbrodniarz przyznaje się do okrutnego zamordowania czterech niezidentyfikowanych dotąd mężczyzn oraz dyrektora stoczni Wollheima Juliusa Wohsedta i młodej prostytutki Johanny Voigten. Mordy te dokonane w ciągu pierwszych czterech dni września miały charakter – jak wynika z zapisków – rytualny. Jak nas poinformował szef komisji morderstw Prezydium Policji, komisarz kryminalny Heinrich Mühlhaus, Rossdeutscher wywoływał podczas seansów spirytystycznych dusze zabitych przez siebie ludzi, a następnie tak nimi kierował za pomocą praktyk okultystycznych, aby czyniły krzywdę jednemu z funkcjonariuszy komisji obyczajowej. Ani komisarz kryminalny Mühlhaus, ani sam ów funkcjonariusz, asystent kryminalny Eberhard Mock – podajemy jego nazwisko, wszak śpiewają o nim wrocławscy kataryniarze! – nie wiedzą, dlaczego Rossdeutscher pałał taką nienawiścią do osoby Mocka.
Wczoraj o północy w wyniku sprawnej akcji policyjnej, kierowanej przez komisarza kryminalnego Mühlhausa i pełnomocnika burmistrza dra Richarda Pyttlika, oddelegowanego przez burmistrza właśnie do nadzorowania tej sprawy, aresztowano uczestników seansu spirytystycznego, którzy – jak wynika z zapisków – byli członkami tajnego bractwa okultystycznego czczącego starogreckie bóstwa. Wśród aresztowanych znaleźli się wybitni przedstawiciele nauki, jak na przykład znany hetytolog z jednego z najstarszych i najbardziej sławnych niemieckich uniwersytetów. Zostali oni zatrzymani do wyjaśnienia, ale nieoficjalnie wiadomo, że zapiski Rossdeutschera, zawierające bełkotliwe i niejasne rozważania mitologiczne, nie mogą stanowić podstawy do ich oskarżenia.
Podczas owego seansu zdarzył się również nieszczęśliwy wypadek. Ułomna, jeżdżąca na wózku inwalidzkim, córka Rossdeutschera, dwudziestoletnia Louise, wykorzystywana przez ojca jako medium łączące członków bractwa ze światem zmarłych, uległa śmiertelnemu wypadkowi, spadając z wózka. Na widok śmierci swej ukochanej córki Rossdeutscher się zastrzelił.
Zakończyła się straszna sprawa kryminalna, zwana przez policjantów «sprawą czterech marynarzy». Osoby, które z pewnych powodów narażone były na śmierć z ręki wampira i z tegoż powodu zostały odizolowane przez policję, znalazły się na wolności. Miasto oddycha z ulgą. Tylko rodzi się pytanie: co się dzieje ze społeczeństwem, którego wybitny przedstawiciel, znany w świecie naukowym chirurg, oddaje się zabobonom, popychającym go do potwornych zbrodni? Zrozumiałe by było, gdyby oparcia w siłach nadprzyrodzonych szukał jakiś ekscentryczny arystokrata albo znękany przez szalejącą inflację sklepikarz, ale światły przedstawiciel nauki? Sic transit gloria mundi”.
U dołu strony zamieszczono duże zdjęcie młodej kobiety z podpisem „Erika Kiesewalter”, a pod nim tekst: „W nocy z 27 na 28 września zaginęła dwudziestotrzyletnia Erika Kiesewalter, aktorka i fordanserka z restauracji «Eldorado». Włosy naturalne ciemnorude, wzrost średni, szczupła budowa ciała. Znaków szczególnych brak. Ktokolwiek może przekazać istotną informację na temat miejsca pobytu zaginionej, proszony jest o kontakt z Prezydium Policji. Informacja umożliwiająca odnalezienie zaginionej Eriki Kiesewalter zostanie nagrodzona sumą piętnastu tysięcy marek”.
Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina jedenasta rano
Mock wszedł na pierwsze piętro okazałej, wolno stojącej kamienicy koło Parku Południowego i zastukał energicznie do drzwi jedynego mieszkania na piętrze. Otworzył sam pan domu, doktor Cornelius Rühtgard. Ubrany był w bordowy szlafrok z aksamitnymi wyłogami i w brązowe kapcie z wytłaczanej skóry. Zza aksamitnych klap wyłaniał się czarny węzeł krawata.
– Wchodź, wchodź, Ebbo – otworzył szeroko drzwi. – Twój ojciec czuje się o wiele lepiej.
– Jest u ciebie? – zapytał Mock, wieszając melonik na wieszaku.
– Jest u mnie w szpitalu – odparł, odbierając laskę Mocka.
– Siostra powiedziała mi, że jest u ciebie. – Mock kierował się dobrze znanym mu korytarzem w stronę gabinetu doktora, gdzie po chwili obaj się znaleźli.
– No bo jest u mnie. – Rühtgard zajął miejsce za małym stolikiem do kawy i wskazał Mockowi miejsce po przeciwnej stronie. – U mnie w szpitalu.