– Możliwe, że tak powiedziała. – Mock obciął szczypczykami szpic cygara Hacifa, którym poczęstował go Rühtgard. – Chyba tak mówiła… Byłem tak zmęczony i zdruzgotany, że niczego dobrze nie percypowałem.
– Wiem, wszystko czytałem w „Breslauer Neueste Nachrichten”. – Rühtgard wstał. – To już koniec. Nie powinieneś być zdruzgotany. To już koniec. Nikt nie zaśpiewa więcej rzewnej ballady o wrocławskim wampirze. Zrobię ci kawy. Dzisiaj służba ma wolne. Christel też nie ma. Pojechała na wycieczkę zorganizowaną przez stowarzyszenie gimnastyczne „Frisch auf”. – Spojrzał uważnie na przyjaciela. – Powiedz mi, Ebbo, jak zginęła ta ułomna dziewczyna?
– Zabiłem ją. – Mock zapatrzył się w szumiący kasztan za oknem, który szczodrze obdarzał ziemię swymi żółtymi liśćmi. – Niechcący. – Szumiał wiatr, fruwały żółte liście, nad morzem pewnie sztorm i wyje wicher, myślał. – Uderzyłem ją, kiedy mnie zaatakowała. Odgryzła sobie język i udusiła się własną krwią. Czy jest to możliwe, Corni?
– Oczywiście. – Rühtgard zapomniał o kawie, otworzył kredens i wyjął z niego karafkę Edelbranntwein i dwa małe kieliszki. – To będzie w twoim stanie lepsze niż kawa i ciastko – nalał wprawnym ruchem. – Oczywiście, że jest to możliwe. Utopiła się we własnej krwi. Gdyby człowiekowi otworzyć usta i wlać tam naraz szklankę wody, zachłyśnie się i może się utopić w tej ilości. A krwi po odgryzieniu języka z pewnością jest więcej niż jedna szklanka.
– Zabiłem ją. – Mock poczuł pieczenie pod powiekami.
– I zabiłem jeszcze jedną kobietę, choć nie bezpośrednio. – Przesunął palcem po powiekach i poczuł pod nimi piasek niewyspania. – Kobietę, którą pokochałem… Była dziwką i fordanserką… Byłem z nią trzy tygodnie w Darłówku…
– To ta Kiesewalter? – zapytał Rühtgard, sięgając po gazetę.
Jego twarz wyrażała straszne napięcie. Mock odniósł wrażenie, że patrzy na niego skamieniała maska bólu. Pochylił się ku Mockowi i chwycił go za bicepsy. Palce miał tak mocne jak wtedy, gdy podnosił połamanego Mocka z królewieckiej ulicy.
– Co się stało, Corni? – Mock odstawił niewypity kieliszek.
– Bracie – wykrztusił Rühtgard. – Jak mi ciebie żal… Przecież ta dziewczyna – zerwał się z fotela i trzasnął dłonią w fotografię zamieszczoną na pierwszej stronie „Breslauer Neueste Nachrichten” – to twoje marzenie, to dziewczyna z twoich snów, to twoja nieistniejąca pielęgniarka z Królewca…
Mock wstał i przetarł wierzchem dłoni mokre czoło. Gabinet doktora Rühtgarda wydłużył się i zmniejszył. Okno stawało się dalekim, jasnym punktem. Obrazy na ścianach wykrzywiały się romboidalnie, głowa Rühtgarda zapadała się w ramiona. Mock wstał i zataczając się, wpadł do łazienki, sąsiadującej z gabinetem, potknął się i runął na podłogę, uderzając czołem o porcelanowy brzeg muszli klozetowej. Uderzenie było tak silne, że łzy napłynęły mu do oczu. Zamknął je. Czuł, jak pulsuje mu na czole ciepły guz. Otworzył oczy i czekał, aż rozpłynie się zasłona z łez. Proporcje wróciły. W drzwiach stał Rühtgard, a jego głowa była normalnych rozmiarów. Mock ukląkł i wyjął mauzera z marynarki. Sprawdził, czy jest nabity, i wycedził przez zęby:
– Albo zabiję siebie, albo tego skurwysyna, który miał jej pilnować…
– Poczekaj chwilę. – Rühtgard chwycił jego przeguby w swe żelazne palce. – Nikogo nie zabijaj. Siadaj tam na kanapie i wszystko mi spokojnie opowiedz… Znajdziemy jakieś wyjście, zobaczysz… Przecież ta dziewczyna tylko zaginęła, może jeszcze żyje…
Zaciągnął Mocka siłą na sofę stojącą w gabinecie. Obity aksamitem mebel był zbyt krótki, by Mock mógł na nim swobodnie spoczywać. Rühtgard ułożył zatem głowę przyjaciela na wysokiej poduszce, a jego nogi wsparł na przeciwległym oparciu. Zdjął mu buty i przyłożył do guza zimny nóż, który zwykle służył do rozcinania listów.
– Niczego ci nie powiem. – Zabiegi pielęgnacyjne Rühtgarda sprawiły Mockowi wyraźną ulgę. – Nie mogę o tym mówić, Corni… Nie mogę…
– Człowieku, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo pomaga rozmowa z osobą, która z tobą współczuje… – doktor był bardzo poważny. Jego szpakowata, równo przystrzyżona broda jeżyła się przyjaźnie, a binokle rzucały mądre błyski. – Posłuchaj mnie, znam dobrą terapię, która skutkuje wtedy, gdy pacjent jest zablokowany, gdy nie chce albo nie może do końca zaufać psychologowi…
– Ty nie jesteś psychologiem, Rühtgard. – Mock poczuł przypływ senności. – A ja nie jestem twoim pacjentem… Jak dotąd nie złapałem syfa…
– Ale jesteś moim przyjacielem. – Teraz Rühtgard był wyraźnie zablokowany i minęło kilkanaście sekund, zanim wyrzucił z siebie: – Jedynym zresztą, jakiego miałem i mam…
– Co to za metoda? – Mock zdawał się nie słyszeć tego wyznania.
– Metoda, która pozwoli wejść w twoją podświadomość… która odkrywa to, co w człowieku nieuświadomione i wyparte. To, co kiedyś przeżyłeś, i to, czego się wstydzisz… Ta metoda może na przykład ci uświadomić, że najbardziej na świecie kochasz ojca, a ta zaginiona dziewczyna to tylko przelotne zauroczenie… Jeśli zrozumiesz sam siebie, nic cię nie wyprowadzi z równowagi… Będziesz tak żył i tak postępował, jak chce tego twoja najgłębsza istota. Gnothiseauton Ta metoda to hipnoza… Nie bój się, jestem biegłym hipnotyzerem. Opanowałem sztukę hipnozy. Nie zrobię ci krzywdy, tak jak nie skrzywdziłem własnej córki, kiedy ją wprowadzałem w trans. Czyż mógłbym skrzywdzić najdroższą mi osobę?
Mock nie usłyszał ostatnich słów Rühtgarda. Jesienny wiatr, który we wrocławskim Parku Południowym zrywał do lotu kupy żółtych liści, zamienił się w wiatr morski, a rzeka, która niedaleko domu Rühtgarda toczyła swe ciemne i wzburzone wody, przestała być leniwą Odrą i przeistoczyła się w Pregołę, wzburzoną słoną bryzą.
Mock znalazł się w Królewcu.
Królewiec, sobota 28 listopada 1916 roku, północ
Szeregowy Eberhard Mock nie mógł wejść na schody kamienicy przy Kniprodestrasse 8 nie dlatego, że były one wyjątkowo strome albo śliskie. Powód był zgoła inny – Mock, napompowany sześcioma setkami litewskiej nalewki ziołowej Triżdiwinis, nie był w stanie nawet podać daty swojego urodzenia. Osuwając się po poręczy, usiłował – by samego siebie przekonać o swej trzeźwości – prawidłowo wyrecytować pierwsze dwadzieścia wersów Eneidy.
Docierał jedynie do passusu o Kartaginie i znów wracał jak echo początek epopei Arma virumque cano. Regularność łacińskich heksametrów wprowadziła pewien ład do jego mózgu, który tego zimowego wieczoru pływał w gorzkiej jak piołun wódce, a nie w płynie mózgowo-rdzeniowym.
Sygnał idący od mózgu doszedł do kończyn i Mock wszedł w końcu na pierwsze piętro, dzwoniąc dumnie ostrogami. Mimo że był zdegradowanym szeregowcem, miał prawo do ostróg jako były żołnierz plutonu zwiadowczego. Przed drzwiami swojego mieszkania poczuł ogromny przypływ wstydu, że nie może wyjść poza wiersz dwunasty. Stuknął obcasami, wywołując przenikliwy dźwięk ostróg, i wrzasnął:
– Najmocniej przepraszam, panie profesorze Morawjetz! Nie nauczyłem się na dzisiaj, ale jutro wszystko będę już umiał! Całe pięćdziesiąt wierszy!
Przepona podniosła się i przez krtań Mocka przeszło potężne czknięcie. Wyjął klucz z kieszeni i wsadził go w dziurkę. Zachrobotało. Poczuł silny opór metalu. Chwiejąc się, wyciągnął z kieszeni metalowy wycior do fajki i włożył go w kółko klucza. Naparł z całych sił na tę prymitywną dźwignię i usłyszał trzask pękającego wycioru. W jego dłoni znalazł się pistolet mauzer 98. Skierował lufę na zamek i nacisnął spust.
Huk wstrząsnął kamienicą. Pootwierały się drzwi od mieszkań. Ktoś z góry krzyknął do Mocka:
– Co ty robisz, pijana świnio?! Mieszkasz piętro wyżej!
Mock wymierzył obcasem cios w zamek i wdarł się do przedpokoju mieszkania. „Słyszeliście ten huk jak wystrzał?! – ktoś krzyknął. – To on! On już jest!” Mock, dzwoniąc ostrogami, stanął chwiejnie na środku. Ruszył powoli. Nagle natrafił na aksamitną kotarę. Odsunął ją i wszedł do kolejnego przedpokoju. Była to poczekalnia, z której wychodziły drzwi do kilku pokojów. Jeden z nich był otwarty, lecz u nasady futryny wisiała gruba kotara, podobna do tej, która przed chwilą powstrzymała Mocka. Na jednej ze ścian poczekalni nie było drzwi, lecz okno. Wychodziło ono, jak się Mock domyślił, do studni wentylacyjnej. Na okiennym parapecie, na zewnątrz, stała lampa naftowa, której słabe światło ledwie się przebijało przez zakurzoną szybę. W tej nikłej poświacie Mock dostrzegł kilka osób siedzących w poczekalni. Nie zdążył się im przypatrzyć, ponieważ swoją uwagę skoncentrował na kotarze wiszącej w drzwiach pokoju. Poruszyła się ona gwałtownie i spoza niej dobiegło westchnienie i zimny powiew. Mock ruszył ku niej, lecz na jego drodze stanął wysoki mężczyzna w cylindrze. Kiedy Mock usiłował go odsunąć, ten zdjął swoje nakrycie głowy. W bladej poświacie widać było wyraźnie węzły blizn, na których załamywało się światło. Blizny krzyżowały się i przeplatały. Wszystkie one zapełniały oczodoły mężczyzny. Zamiast oczu miał plątaninę blizn.