Mock cofnął się, ale nie był przestraszony. Popchnął ślepca na ścianę. Roześmiał się głośno i chwycił za róg kotary, spoza której dochodziły teraz dwa głosy – męski i kobiecy – wydające nieartykułowane dźwięki. Mock szarpnął materiałem i zawadził ostrogą o jakąś nierówność w podłodze. Runął na płytki z piaskowca, a gruby zielony plusz urwał się ze szczękiem żabek i spłynął na ciało Mocka jak całun. Mock podniósł się i ruszył na czworakach w stronę starszej kobiety, która siedziała w małym pokoju za kotarą i charczała. Ubrana była w powłóczystą ciemną szatę. Lampka stojąca na oknie oświetlała jej bezzębne usta, skąd wychodziła biała smuga układająca się u jej stóp w sploty i fałdy.
– Ektoplazma! – usłyszał wysoki kobiecy okrzyk. – Zmaterializowała ją!
Mockiem targnęła zdławiona czkawka. Była ona tym większa, że towarzyszył jej pijacki nieopanowany śmiech. W mieszkaniu słychać było tupot nóg zaciekawionych sąsiadów.
– Jaka ektoplazma?! – Mock tarzał się ze śmiechu po podłodze. Wstał i potykając się, podszedł do zastygłego w transie medium. Nie czując żadnego obrzydzenia, zaczął wyciągać z ust staruszki białe zwoje. – To zwykły bandaż!
– Bandaż! To zwykły bandaż – usłyszał zduszony męski głos. – Banda oszustów, nie spirytystów! I wy chcieliście mnie przekonać! Wszystko opublikuję w „Königsberger Allgemeine Zeitung”.
– On się myli, ten pijak – odpowiedział mu donośny głos. – „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”! Ja nie mam oczu, a wierzę…
Mock rozwijał bandaż, kiedy poczuł uderzenie w brzuch. Chwycił się za żołądek, nie mogąc uwierzyć w siłę ciosu bezzębnej staruszki. Miała wciąż zamknięte oczy, kiedy wymierzała mu kolejne uderzenie – w brodę. Buty i ostrogi rozjechały się na bandażu mokrym od śluzu i śliny. Mock runął w stronę okna. Było niedomknięte. Pod pośladkami poczuł parapet. To było ostatnie, co poczuł.
Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, południe
– A teraz wstań i usiądź przy biurku – powiedział Rühtgard.
Mock był posłuszny. Wstał, usiadł za biurkiem i złożył dłonie. Wzrok wbił w wyłożony zieloną skórą blat. Rühtgard położył przed nim sztywną kartkę ozdobnego czerpanego papieru oraz wieczne pióro marki Colonia. Następnie wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki portfel ozdobiony herbem Królewca. Rozłożył portfel przed sobą.
– Pisz to, co ci będę dyktował – Rühtgard mówił głośno i wyraźnie. – Ja, niżej podpisany Eberhard Mock, będąc w pełni sił fizycznych i umysłowych, oświadczam, że dnia 28 listopada 1916 roku w mieście Królewcu nad Pregołą byłem świadkiem seansu spirytystycznego. Kierowany złą wolą i będąc pod wpływem alkoholu, usiłowałem pochwycić ektoplazmę wydzielaną ustami przez medium, panią Nataszę Worobiew. Kiedy mi się to nie udało, zapewniałem wszystkich zgromadzonych, że pochwyciłem bandaż, a cały seans spirytystyczny jest oszustwem. Moje postępowanie dało dziennikarzowi „Königsberger Allgemeine Zeitung”, panu Harry’emu Hempflichowi, asumpt do tego, by opublikować dnia 31 listopada w swojej gazecie oszczerczy artykuł skierowany przeciwko spirytyzmowi. Niniejszym zaświadczam, że wszystkie informacje zamieszczone przez H. Hempflicha, a oparte na rzekomych moich doświadczeniach są nieprawdziwe i wynikają z mojego materialistycznego i scjentystycznego światopoglądu. Oświadczam też z całą mocą, że w istnienie duchów i widm głęboko wierzę, ponieważ ich działania doświadczyłem w moim domu przy Plesserstrasse. Jednocześnie zapewniam, że biorę na siebie odpowiedzialność za śmierć sześciu osób, a mianowicie Juliusa Wohsedta, Johanny Voigten i czterech marynarzy. Poniosły one śmierć w wielkiej sprawie – aby udowodnić mi istnienie duchów. Gdybym nie był niedowiarkiem, te osoby by żyły. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Eberhard Mock.
Mock skończył pisać. Rühtgard schował portfel do marynarki. Napisany przez Mocka list złożył w czworo i schował do koperty. Przed siedzącym przy biurku policjantem położył kopertę i powiedział donośnym głosem:
– Zaadresować. Pan Harry Hempflich, redaktor naczelny „Königsberger Allgemeine Zeitung”. A teraz wstań i idź do drzwi!
Mock stanął pod drzwiami, a oczy miał wciąż zamknięte.
– Idź korytarzem, a potem wejdź w pierwsze drzwi na lewo!
Mock wszedł do bawialni, a za nim pojawił się Rühtgard.
– Podejdź do okna balkonowego, otwórz je i wyjdź na balkon!
Mock wpadł na stojący na środku fortepian, lecz wkrótce znalazł drogę na balkon. Otworzył drzwi balkonowe i wyszedł na mały taras.
– Wejdź na krawędź balkonu i skacz!
Mock z trudem gramolił się na krawędź. Jedną ręką przytrzymywał się framugi, drugą wetknął w wielką donicę, która zawieszona była na metalowym pałąku na krawędzi balkonu. Donica urwała się i rozbiła na trotuarze, między parkanem nabijanym szpicami w kształcie strzał a ścianą kamienicy. Mock stracił równowagę i upadł całym ciężarem na podłogę balkonu.
– Stań na krawędzi!!!
Mock zadarł nogę i postawił ją na kamiennej barierce, trzymając się ręką ściany z taką łatwością, jakby ekwilibrystyka była dla niego chlebem powszednim.
– A teraz skacz tak, aby się nabić na parkan!!! Mock skoczył.
Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina pierwsza po południu
Mock skoczył. Jego tułów nie nabił się jednak na parkan, a nogi nie zawisły na żelaznych szpicach i nie kopnęły w agonii metalowych prętów. Mock zakręcił ramionami i skoczył… – z barierki na balkon. Nie uczynił tego jednak z własnej woli. Kiedy podkurczał nogi, aby się odbić od barierki i poszybować szerokim łukiem na zakończony szpicami parkan, wysoka postać, przykucnięta w rogu balkonu, zerwała się na równe nogi. Mocna piegowata dłoń, pokryta gęstymi rudymi włoskami, chwyciła go za klapę marynarki i silnie pociągnęła do siebie.
– Co też pan, panie Mock! – warknął Smolorz. – Po co to?
Rudowłosy podwładny Mocka miał wściekłego kaca. Palił go przełyk, płonął ogień w żołądku, olbrzymie granatowe od ciosu pogrzebaczem ucho oddawało ciepło policzkom, a krwiak na czubku głowy i guz na czole gotowały się pod cienką błoną naskórka. Smolorz był rozgniewany. Na Mocka i na cały świat. Chwycił swojego szefa za kołnierz i wciągnął do pokoju. Oparł podeszwę na jego jasnej marynarce i wepchnął go pod fortepian.
– Leżeć tu, kurwa – mruknął i rzucił się za Rühtgardem, który zniknął w przedpokoju, zatrzaskując drzwi do bawialni.
Smolorza rozsadzała wściekłość. Otworzył drzwi tak energicznie, że omal nie wyrwał ich z zawiasów. W przedpokoju usłyszał odgłos upadającego ciała. Znalazł się tam po sekundzie i ujrzał przesunięty pod ścianę chodnik i przewrócony stolik z telefonem. Postać Rühtgarda mignęła w drzwiach wejściowych. Smolorz wybiegł na korytarz i ujrzał uciekającego – już w połowie schodów. Rozgotowany alkoholem mózg Smolorza zaczął pracować. Dlaczego chodnik w przedpokoju był przesunięty, a stolik i telefon walały się po podłodze? „Ponieważ Rühtgard się pośliznął”, odpowiedział sobie Smolorz i w jednej chwili ustalił dalszy tok swojego działania. Chwycił mocno za dywan leżący na schodach, przytrzymywany w załamaniach stopni metalowymi prętami. Szarpnął mocno za jego brzeg. Rozdzwoniły się metalowe pręty w ciszy korytarza, potoczyły się po schodach, nogi doktora Corneliusa Rühtgarda straciły kontakt z podłożem. Upadli na półpiętro, chroniąc głowę przed zderzeniem ze ścianą. Po chwili osłaniał ją również przed uderzeniami prętem. Smolorz był naprawdę wściekły i Rühtgard tę wściekłość odczuwał.