Выбрать главу

Wrocław, poniedziałek 29 września 1919 roku, godzina pierwsza w nocy

Na środku dużego pokoju, okolonego antresolą, siedział doktor Cornelius Rühtgard. Poruszył opuchniętymi przegubami, w które wpijał się kosmaty sznurek, i przyzwyczajał oczy do ostrego elektrycznego światła, bijącego z lampki stojącej na stole i zalewającego mu oczy. Przed chwilą zdjęto mu z głowy worek, który śmierdział czymś, co mu przypominało znienawidzone poranki w uniwersyteckim prosektorium w Królewcu – formaliną i jeszcze gorszą wonią, której wolał nawet nie identyfikować.

– To dziwne, Rühtgard – usłyszał z ciemności głos Mocka – jak bardzo ty, lekarz w końcu, brzydzisz się, trupów…

– Jestem lekarzem wenerologiem, Mock, nie patologiem. – Rühtgard przeklinał chwile, kiedy leżąc w okopach, między błyskiem śniegu a błyskiem gwiazd, zwierzył się jedyny raz Mockowi z tych strasznych chwil, jakie przeżył podczas zajęć w prosektorium – jego koledzy demonstracyjnie zjadali bułki z kiełbasą, a on trzymał się za kurczący się żołądek i wydzielał do starego zlewu smugi żółci.

– Rozejrzyj się po muzeum patologii – powiedział cicho Mock – a ja coś sobie poczytam… – rozłożył własnoręcznie napisane dementi. – Zobaczę, czy w hipnozie zmienia się charakter pisma.

Rühtgard popatrzył na szklane gabloty i zbladł. Ze słoika formaliny embrion wykręcał w jego stronę pokryte bielmem oko. Obok rozpięty był prostokątny kawał skóry – nad wiązką włosów łonowych wznosiły się dumnie wytatuowane słowa: „Tylko dla pięknych pań”, pod którymi biegnąca w dół strzałka wskazywała, co mianowicie posiadacz tatuażu przeznacza dla płci nadobnej.

– Powiedz mi, Rühtgard – głos Mocka był bardzo spokojny. – Gdzie jest mój ojciec i Erika Kiesewalter? W twoim szpitalu, jak mogłem się domyślić, nic o nich nawet nie słyszeli…

– Zanim ci powiem – Rühtgard obserwował obciętą dłoń, która tak była ułożona w słoiku, by każdy student mógł obejrzeć ścięgna i mięśnie – odpowiedz mi na pytanie: jak mnie odkryłeś?

– Kto tu zadaje pytania, świński ryju? – głos Mocka nie zmienił się ani na jotę. Jego zwalista postać kryła się w cieniu wykrojonym przez lampę.

– Muszę to wiedzieć, Mock. – Wzrok Rühtgarda zawisł na oszklonej półce, na której leżały rzędem przestrzelone czaszki. – Muszę wiedzieć, czy nie zdradził mnie któryś z członków mojego bractwa. Podam ci teraz pewien adres, a ty tam wyślesz swoich ludzi. Co będziemy robić w czasie, gdy twoje dzielne zuchy będą przeszukiwały piwnicę, w której są moi więźniowie? Będziemy rozmawiać, Mock, prawda? Czas oczekiwania skrócimy sobie rozmową. I każdy z nas będzie odpowiadał na pytania i zadawał je. Nikt nie powie: „ja tu zadaję pytania”. Będzie to spokojna rozmowa dwóch starych przyjaciół, dobrze, Mock? Wybieraj – na jednej szali masz moje milczenie i swoją żałosną ambicję gliniarza, który wrzeszczy „ja tu zadaję pytania”, a na drugiej – adres i spokojną rozmowę. Jesteś rozsądny, Mock, czy tak przepełniony gniewem, że najchętniej waliłbyś w ścianę swoim kwadratowym łbem? Co wybierasz, Mock?

– A dlaczego ja mam nie pojechać z moimi ludźmi do tej piwnicy? Bardzo chcę zobaczyć ojca i Erikę. Ciebie zawsze zdążę przesłuchać…

– Ojej… – Rühtgard zamknął oczy, aby nie widzieć osobliwych eksponatów -…zapomniałem adresu. Przypomnę sobie, gdy obiecasz, że zostaniesz tu ze mną… Co ci szkodzi, Mock? Opowiem ci o Królewcu i o innych sprawach… Ty mnie przesłuchasz, ja ciebie posłucham…

Mock długo milczał, aż w końcu wypowiedział jedno, jedyne słowo:

– Adres.

– Rozsądek zwyciężył furię. Löschstrasse osiemnaście, piwnica numer dziesięć. – Rühtgard poczuł dławienie w gardle, kiedy przyjrzał się potężnemu akwarium wypełnionemu formaliną, w którym stał dwumetrowy albinos o negroidalnych rysach. – Powiedz mi zatem, jak wpadłeś na mój trop.

Mock wstał, wyszedł z pokoju i krzyknął: – Löschstrasse osiemnaście, piwnica numer dziesięć. Migiem! Zabrać jakąś pielęgniarkę! – Rozległ się stukot butów na schodach.

– Jak wpadłeś na mój trop? – Rühtgard poczuł dziwną satysfakcję z manipulowania Mockiem. – No, zdradź swoją słynną, nienaganną logikę!

– Pamiętasz, jak ci się zwierzałem z moich nocnych niepokojów? – Trzasnęła zapałka i ostre światło rozcięło słup dymu. – Całą rzecz sprowadzałeś do mózgowych obszarów, z których jeden jest odpowiedzialny za coś tam, inny za coś innego. Zapytałeś mnie wtedy, czy hałasy słyszą mój ojciec i mój pies. Nigdy ci nie mówiłem nic o psie. Nie wspomniałem, że go mam, bo nie miałem. Skąd mogłeś to wiedzieć? Bo byłeś u mnie którejś nocy. Zadałem sobie pytanie: co u mnie w nocy mógł robić Rühtgard? Nie potrafiłem sobie na nie odpowiedzieć. – Mock zapalił trzęsącymi się dłońmi papierosa. – Kiedy u mnie nocowałeś, paliłeś przed snem papierosa. Niedopałek wrzuciłeś do kratki odpływowej. Skąd wiedziałeś, że tam jest – za starą ladą, w kącie? Odpowiedziałem sobie: bo tam kiedyś byłeś. Nie mogłem uwierzyć, że ty jesteś mordercą i że włożyłeś list dyrektora Wohsedta do ścieku. Mogłem uczynić tylko jedno: mieć cię na oku. Niestety, wpadłem na to dość późno – dopiero wczoraj. W ciągu trzech tygodni spędzonych nad morzem odzwyczaiłem się od myślenia. Od wczoraj śledził cię Smolorz. Wszedł po cichu do twojego mieszkania i ukrył się na balkonie. Kazałem mu cały czas cię obserwować. Smolorz jest prostym chłopakiem i rozumie wszystko dosłownie. Dlatego nie stał pod bramą, ale i tak miał cię na oku.

Mock wstał i podszedł do stojącego w gablocie kościotrupa.

– Teraz ja zadaję pytanie – powiedział. – Kto zabijał? Kto mnie śledził? Kto wiedział, kogo przesłuchuję?

– Rossdeutscher i jego ludzie cię śledzili. – Rühtgard powoli przyzwyczajał się do strasznej scenerii. – Nawet nie wiesz, ilu ich jest…

– Nie wiem. – Mock znów usiadł za biurkiem. – Ale ty mi wszystko powiesz. Podasz mi nazwiska i adresy…

– Nie zapominaj o przyjacielskiej formule rozmowy. Nie możesz mnie do niczego zmuszać!

– Nie jestem już twoim przyjacielem, Rühtgard. Zjawiłeś się przy mnie już w Królewcu… Czy to było po…

– Tak… Poczęstuj mnie papierosem! Nie chcesz? Trudno. Wiesz, że w Królewcu kazano mi podjąć pracę w szpitalu Miłosierdzia Bożego krótko po tym, jak ty się tam znalazłeś… Bracia polecili mi przekonać cię, abyś napisał to dementi. Niestety, nie było to możliwe w szpitalu. Nie chciałeś słyszeć o niczym innym, tylko o pielęgniarce ze swoich snów. Musiałem się udać za tobą na front, a potem tutaj, do tego przeklętego miasta, gdzie latem najlżejszy wietrzyk nie rozpędza malarycznego powietrza. Bracia wynajęli mi mieszkanie i zorganizowali praktykę lekarską. Nawet nie wiesz, ilu spośród nas jest lekarzami… Ale ja tu gadam i gadam, a tobie nie pozwalam dojść do głosu… Pytanie za pytanie, Mock. Powiedz mi, czy ty naprawdę pokochałeś tę… Erikę Kiesewalter?

Mock schował się w cień lampy. Rühtgard zamknął oczy i liczył fioletowe plamy pod powiekami, które były refleksem bijącego go w twarz światła.

– Naprawdę – usłyszał.

– To czemu jej tego nie powiedziałeś na plaży w Darłówku? – Rühtgard wiele by dał, aby zobaczyć twarz Mocka. – Zapytała cię przecież o to po nieudanej próbie odstawienia miłosnego trójkąta.

Rühtgard wstał i uderzył dłonią w rozpalony klosz lampy. Spadła ze stołu i rzuciła snop światła na wiszące na stojaku pętle, które ongiś zadzierzgały się na ludzkich szyjach. Mock siedział bez ruchu z mauzerem wycelowanym w pierś Rühtgarda.

– Jesteś idiotą, Mock! – wrzasnął Rühtgard, a potem, patrząc w ciemną dziurę lufy, zaczął wolno cedzić słowa. – Kiedyś zastanawialiśmy się z Rossdeutscherem, w jaki sposób wykorzystać twoje obsesje i fobie w naszej sprawie… W sprawie uratowania honoru bractwa… Powiedziałem Rossdeutscherowi, że szalejesz na punkcie rudowłosej pielęgniarki z Królewca. Wtedy on pokazał mi Erikę w „Eldorado”. Nie dała się długo namawiać… Była idealną przynętą – rudowłosa, szczupła, a jednocześnie z dużym biustem, oczytana w autorach antycznych…