Mock odsunął się od basenu i sięgnął po gruby gumowy szlauch.
– Nie wychodź, bo dostaniesz strumieniem wody po mordzie – powiedział spokojnie. – A jaką ja mam pewność, że ty ich wypuścisz? Może zemścisz się na mnie i zabijesz ich…
– Przecież nie zabiję swojej własnej córki, choćbym nie wiem jak jej nienawidził. – Rühtgard obserwował ze wstrętem zielonego trupa, który tkwił we włazie. – Puść mnie wolno, Mock, a wszystko będzie dobrze. Jedynie stracisz pracę w policji. I tyle przyniesie twoje dementi. Dementi, Mock. Mogę tobą kierować – tak jak kierowałem tobą w hipnozie. Jestem nietykalny. Nawet gdybym przy tobie wychędożył tę dziwkę Kiesewalterkę, nic byś mi nie zrobił, bo mam cię w ręku… Chyba pomyliłem adres tej piwnicy, ale teraz ci podam właściwy…
Mock dał znak Smolorzowi. Ten ze wstrętem pociągnął trupa za włosy i zielone ciało wśliznęło się do wody z cichym pluskiem. Nieboszczyk miał czarną spaloną twarz i gęste brązowe włosy. Owłosienie łonowe zaczynało mu się już pod pępkiem. Mock trysnął wodą w twarz Rühtgardowi i ten znalazł się z powrotem w basenie. W strumieniu wody i formaliny kręciło się obrzmiałe ciało. Rühtgard krzyczał na całe gardło. Nad powierzchnią wystawała już tylko jego głowa.
– Gdzie jest mój ojciec? – zapytał Mock.
Rühtgard znowu wspiął się na krawędź basenu. Przedramiona położył na kafelkach i oparł na dłoniach brodę. Patrzył na Mocka przekrwionymi oczami.
– Sytuacja jest patowa, Mock – powiedział. – Człowiek umiera bez picia w ciągu czterech dni. Daj dementi do prasy.
– Powiedz mi jeszcze jedno – Mock jakby nie usłyszał tego ultimatum – skąd się brały moje koszmary, moje sny?
– To nie były sny. To były erynie. Rzeczywiste byty, istniejące obiektywnie. Duchy, widma albo zmory, jak wolisz. – Wciąż opierał brodę na dłoniach, a w dole w kipieli kręcił się tęgi kolejarz, który kilka dni temu oddał z wiaduktu mocz na druty wysokiego napięcia.
– To dlaczego udowadniałeś, że duchy istnieją tylko subiektywnie?
– Byłem adwokatem diabła po to, by ciebie umocnić w wierze… Po to, abyś wyznał swój błąd z całym przekonaniem… Abyś powiedział: to była prawdziwa ektoplazma!
– Dlaczego wykłuwałeś im oczy i wbijałeś szpile w płuca?
– Jesteś taki głupi czy tylko udajesz? – źrenice Rühtgarda rozszerzały się i zwężały jak migawka fotograficzna. – Wysil trochę swój zapijaczony mózg! „Jeśli twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je!” To święty Mateusz. Posłuchaj też świętego Jana, wybitnego wizjonera, który napisał: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”.
– A szpile w płuca?
– Zabierałem im oddech, zabierałem im ducha!
Mock przypomniał sobie uniwersyteckie wykłady z językoznawstwa porównawczego i usłyszał głos profesora Rossbacha. „Miał rację Marek Terencjusz Warron – wywodził profesor – że łacińskie animus (dusza) jest spokrewniona z greckim anemos (wiatr). Człowiek żyjący oddycha, z jego ust ergo dobywa się wiatr, trup zaś nie oddycha. W człowieku żyjącym jest dusza, człowiek martwy duszy nie posiada. Stąd proste, powiedzielibyśmy «zdrowo-rozsądkowe» utożsamienie duszy z oddechem. Podobnie jest w językach słowiańskich, gdzie dusza jest etymologicznie spokrewniona z dech, oddech. Identyczna sytuacja językowa jest nawet w hebrajskim. Tam bowiem mach oznacza jednocześnie i ducha, i wiatr, choć – tu muszę uderzyć się w piersi – pojęcie «oddech» oddaje się zupełnie innym słowem, mianowicie nefesz. Widzicie zatem, moi panowie, że badania etymologiczne są jedną z dróg prowadzących do kultury duchowej, kultury – dodajmy – wspólnej i Indogermanom, i Semitom”. Głos profesora Rossbacha zamilkł w głowie Mocka. Zamiast niego rozległo się zrzędzenie ojca: „Rumianek i ciepłe mleko”.
– Gdzie jest mój ojciec?! – Mock spojrzał na Smolorza, a ten wypuścił przez właz chudego mężczyznę z wybroczynami na ciele. Zatańczyły dwa ciała w strumieniu wody i formaliny. Mock zamierzył się szlauchem. Guma klasnęła o ciało Rühtgarda. Doktor spadł do basenu. Powierzchnia wody była o pół metra niżej niż brzeg basenu.
– Pamiętasz, Mock? – Rühtgard wypłynął przy klapie i starał się przekrzyczeć szum wody. – Zawsze śniły ci się trupy ludzi, którzy zginęli przez ciebie. To były twoje erynie. A teraz nie zasypiaj, bo przylecą do ciebie erynie twojego ojca i mojej córki. Ty już nigdy wtedy nie zaśniesz. Dopóki nie śpisz, oni będą żyć. Strzeż się snu, Mock, wybierz dobrowolną bezsenność…
Wspiął się znów nad krawędź basenu i podniósł się na wyprostowanych rękach.
– Błogosławieni cisi! – wrzasnął. – Nie powiem ci, gdzie jest twój ojciec. Ja umieram, ale we Wrocławiu są moi bracia. Po opublikowaniu dementi zwolnią więźniów. Pamiętaj – nie śpij. Twój sen to ich śmierć. Patrz, czego się nauczyłem na seansie…
Rühtgard włożył język pomiędzy zęby i oderwał ręce od brzegu basenu. Nogi, ręce i cały tułów wślizgiwały się do buzującej wody, kiedy broda uderzyła o brzeg basenu. Odgryziony język zatańczył pod nogami Mocka jak żywe zwierzę. Rühtgard zakrztusił się.
Nazajutrz doktor Lasarius stwierdził, że nie można jednoznacznie zdiagnozować, czy Rühtgard zadusił się własną krwią, czy też wodą z formaliną.
Wrocław, środa 2 października 1919 roku, godzina dziesiąta rano
Kawiarnia Heymanna już była otwarta. Wśród stałej klienteli, na którą składali się głównie urzędnicy z „Deutsche Seefischhandels – Aktiengesellschaft”, wyskakujący przed godzinami największego ruchu na kawę i struclę z bitą śmietaną, siedzieli dwaj mężczyźni i podnosili do ust dymiące filiżanki. Jeden z nich wypalał papierosa za papierosem, drugi – ściskając zębami kościany ustnik fajki, wypuszczał kącikami ust małe strużki dymu. Brunet wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kilka złożonych kartek papieru i wręczył je brodaczowi. Ten czytał, wypuszczając z fajki krótkie grzybki dymu. Jego towarzysz podstawił sobie pod nos małą ampułkę. Nad stołem rozeszła się ostra woń moczu. Kilku klientów zmarszczyło nosy z widoczną odrazą. Starszy mężczyzna był czerwony od niepokoju i nadciśnienia.
– Już wiem, Mock, skąd to absurdalne oświadczenie dla prasy. Wiem też – Mühlhaus chwycił twarz Mocka w swe dłonie – dużo więcej. Tak, dużo, dużo więcej… Nie musisz już tego publikować…
Mühlhaus wyjął ze swej teczki dwie kartki z nagłówkami „raport z sekcji zwłok” i podał Mockowi. Ten, kiwając głową, usiłował wbić wzrok w rozchwianą kaligrafię Lasariusa. „Mężczyzna około siedemdziesięciu pięciu lat, wzrost metr sześćdziesiąt centymetrów, waga sześćdziesiąt dwa kilogramy. Wyraźne złamanie kończyny dolnej lewej w dwu miejscach. Kobieta lat około dwudziestu, wzrost metr pięćdziesiąt dziewięć centymetrów, waga pięćdziesiąt osiem kilogramów. Znalezieni w piwnicy domu przy Paulinenstrasse 18. Śmierć z pragnienia”.
Mock kręcił głową i podpierał się łokciami o stół. Patrzył na nagłówek obu kartek, w którym Lasarius wypisał krzywym pismem „Alfred Salomon i Catarina Beyer”.
– To nie oni – szepnął Mock. – Mają inne nazwiska… Mühlhaus objął go za szyję i położył jego głowę na swoim ramieniu.
– Śpij, Mock – powiedział. – I nie miej żadnych snów, żadnych snów…
Wrocław-Antonin 2004
Marek Krajewski